Asset 3

Guacamelee! – recenzja wersji na PS Vita

Andrzej Kała / 8.02.2014
komentarze: 0

Kiedy Guacamele miało swoją premierę (poprzedzoną wieloma zwiastunami), jakoś nie poczułem klimatu meksykańskich Luchadorów i zupełnie pominąłem ten tytuł. W ostatnim czasie jednak zakupiłem konsolkę PS Vita i jako, że gra jest obecnie dostępna za darmo w ramach PlayStation Plus postanowiłem zobaczyć „z czym to się je”.

Juan i Calaca

Guacamelee

W grze wcielamy się w postać Juana Aguacate, który od najmłodszych lat pragnął zostać Luchadorem. W Meksyku zapaśnicy cieszą się ogromnym szacunkiem i można powiedzieć, że są wielkimi gwiazdami. Niestety jego losy potoczyły się nieco inaczej i ostatecznie nasz protagonista został farmerem.

Guacamelee

Skrycie Juan podkochuje się w córce El Presidente, ale nim udaje mu się zamienić z nią choćby słowo czy wybrać na festiwal zostaje ona porwana przez El Calacę. Ten szkielet z piekła rodem wcześniej znany był jako Carlos Calaca i był bardzo dobrze wszystkim znanym torreadorem. Niestety zaprzedał on duszę diabłu aby wygrać zawody, a ten (jak to bywa w przypadku diabła), oszukał go i zamienił w demonicznego szkieleta nim zdążył dotknąć zwycięski puchar.

Ostatecznie Calaca zamienił diabła w kurczaka (tak!) i uknuł plan połączenia ze sobą świata żywych i umarłych, a następnie usadowienia się na tronie w charakterze władcy obu światów. Aby tego dokonać konieczne było jednak złożenie ofiary, którą jest wspomniana córka El Presidente.

Guacamelee

Jak już zapewne się domyślacie – naszym zadaniem będzie uratowanie tej wspaniałej kobiety. Niestety już po kilku minutach gry nasz bohaterski Juan zostaje zabity przez El Calacę.

Na szczęście chwilę później dzięki magicznej masce Luchadora zostaje wskrzeszony by skopać kościsty zad podłego szkileta, a przy okazji staje się prawdziwym Luchadorem!

Gráficos y sonido

Guacamelee

Na początek zacznę nieco tradycyjnie, czyli od rewelacyjnej oprawy graficznej! Choć same postaci nie są specjalnie skomplikowane i generalnie w grze zachowana jest raczej oszczędna kreska, to mimo wszystko gra po prostu zachwyciła mnie kolorami, dbałością o drobiazgi ale przede wszystkim niesamowitą płynnością. Dzięki oryginalnemu stylowi graficznemu, Guacamele jest jedną z najładniejszych gier platformowych jakie ostatnio się pojawiły.

Idealnym dopełnieniem tego co możemy na ekranie zobaczyć, jest porywająca ścieżka dźwiękowa, dzięki której praktycznie cały czas kiwamy się do szybkich, meksykańskich rytmów. W grze występują niejako „dwa światy” (o których nieco później), a muzyka oczywiście zmienia się dynamicznie zależności od tego w jakim świecie się aktualnie poruszamy. Po pewnym czasie miałem wrażenie jednak, że ilość utworów jest mocno ograniczona i zaczynam słuchać tych samych podkładów, ale wspomniana skoczność i radosne rytmy sprawiają, że kompletnie mi to nie przeszkadzało.

Rozgrywka

Kiedy już pozachwycałem się oprawą audiowizualną Guacamele czas przejść do najważniejszego elementu, czyli rozgrywki. Kiedy odpalałem ten tytuł nie wiedziałem czego się spodziewać (obstawiałem platformówkę) jako, że nie śledziłem w ogóle tej produkcji. Już pierwsze minuty rozgrywki jednak pokazały mi, że tytuł ten to o wiele więcej – Guacamele jest mieszanką platformówki i bijatyki z lekką nutką RPG, a jeśli dołożymy do tego lokacje w stylu Castlevanii/Metroida, to możecie mieć pewność, że czeka Was sporo dobrej zabawy!

Gdy zaczynamy grę już jako Luchador nasze umiejętności są mocno ograniczone, a same poziomy niezbyt skomplikowane. Jednakże sukcesywnie idąc dalej gra odsłania przed nami kolejne mechanizmy rozgrywki i nowe umiejętności Juana, ostatecznie stając się kapitalną platformówką z bardzo rozbudowanym systemem walki.

Na początek elementy platformowe i konstrukcja poziomów. Im dalej będziemy się kierować, tym większych wygibasów i umiejętnego wykorzystywania umiejętności gra będzie od nas wymagała – na początku mamy zwykłe skakanie po platformach, ale to szybko zmienia się w umiejętne stosowanie podwójnych skoków, odbijania się od ścian, wbiegania po ścianach, szybowania a nawet wykorzystywania ciosów specjalnych do pokonania przeszkód.

Kolejne umiejętności pozwalające nam skuteczniej przemieszczać się po mapie nabywamy stopniowo niszcząc specjalne statuetki, których strzeże pewien dosyć dziwny „typ z laską”. Już po pierwszym spotkaniu, gdy daje nam nową umiejętność, wspomina coś o umówieniu się na randkę z naszą matką…

Guacamelee

Skoro jesteśmy już przy umiejętnościach… Oprócz wspomnianego wcześniej podwójnego skoku czy umiejętności wbiegania po pionowych ścianach otrzymujemy od niego również cztery specjalne ciosy, charakteryzujące się jednym z czterech kolorów. Jak się później okazuje – w całym świecie gry znaleźć możemy przejścia zablokowane przez kolorowe kamienie, które należy usunąć przy pomocy odpowiedniej umiejętności. W większości takich przypadków koniec długiego korytarza skrywa specjalną skrzynię z dodatkową gotówką bądź elementem układanki zwiększającym np. zdrowie czy wytrzymałość – stąd też nawiązanie do Castlevanii czy Metroida. Dzięki temu sprytnemu zabiegowi nawet po skończeniu rozgrywki mamy powód do dalszej gry i eksploracji niedostępnych do tej pory miejsc.

Wspomniane specjalne ciosy podczas wykonywania ich zużywają naszą wytrzymałość, a co za tym idzie – konieczne jest odczekanie na jej regenerację nim będziemy mogli ponownie wykorzystać m.in. koguci podbródkowy. Na szczęście przy każdym punkcie kontrolnym znajduje się sklep, który pozwala nam nie tylko dokupić nowe ciosy specjalne, czy dodatkowe punkty wytrzymałości, ale również rozbudować odrobinę pasek życia. Ilość tych elementów w sprzedaży jest co prawda ograniczona, ale w różnych zakamarkach poziomów natrafimy na specjalne skrzynie zawierające dodatkowe bonusy.

Guacamelee

Sporo pisałem o ciosach, więc warto wspomnieć o rozbudowanym systemie walki, który początkowo wydaje się strasznie prosty. Przez kilka pierwszych minut gry oklepywanie przeciwników jest dosyć jednostajne i nie wymaga specjalnej finezji – ot, podbiegamy, kilka prostych i posyłamy różnego rodzaju szkielety w stronę nicości. Kiedy jednak zyskujemy kolejne ciosy, zaczynamy kombinować z walką w powietrzu, a przeciwnicy stają się bardziej urozmaiceni, gra zaczyna pokazywać pazur.

Przede wszystkim wprowadzony system walki pozwala na znane fanom Tekken „jugglowanie” czyli obijanie przeciwnika w powietrzu! Kiedy więc na ekranie jest znacząca przewaga liczebna przeciwników nic nie pomaga tak bardzo jak celny podbródkowy wyrzucający kilku z nich w powietrze, a następnie konkretna kombinacja ciosów w powietrzu, a jeśli na deser połączymy to np. z ciosem specjalnym, to kilku pacjentów mamy z głowy. Mnie osobiście system walki dawał co najmniej tyle frajdy co w przypadku takiego klasyka jak Final Fight czy The Punisher.

Przeciwnicy jednak oprócz swojej liczebności z czasem także zaskakują nowymi „odmianami”, a nawet takimi bajerami jak tarcze i to różnego rodzaju! Początkowo natkniemy się na typowe „szkielety armatnie”, które położymy szybką kombinacją ciosów bez większego wysiłku, ale im dalej tym trudniej – szkielety zaczynają w nas rzucać kosteczkami, a nawet pojawia się inna, nieco bardziej zwinna odmiana atakująca nas całkiem skutecznie z doskoku. Nie samymi szkieletami jednak człowiek żyje, więc szybko dołączają do nich przeciwnicy przypominający pancerniki, dziwne plemienne małe ludki, czy wielkie mega-szkielety przewyższające naszego bohatera kilkukrotnie. Choć faktycznie od pewnego momentu zaczynają się przeciwnicy powtarzać, to jednak twórcy zadbali o to, aby ich „zestawy” były zawsze mocno urozmaicone.

Wspomniałem także o różnego rodzaju tarczach chroniących naszych przeciwników – otóż jest ich aż 5 rodzajów. Cztery kolorowe sztuki – czerwona, zielona, niebieska i żółta, które można zniszczyć tylko odpowiednim ciosem specjalnym oraz nieco grubsza, biała którą należy potraktować odpowiednią serią szybkich ciosów. Żeby nie było zbyt łatwo, to bardzo często mamy do czynienia z sytuacją kiedy na ekranie znajduje się kilku przeciwników, a każdy z nich ma inny rodzaj tarczy – wtedy trzeba się nieźle napocić i nakombinować.

Guacamelee

Jeśli myślicie, że to koniec urozmaiceń, to muszę Was „rozczarować”, bowiem gra toczy się niejako równolegle w dwóch światach – świecie żywych i świecie umarłych. Z tego faktu bardzo umiejętnie korzystają przeciwnicy, którzy pojawiają się albo w świecie żywych, albo w „zaświatach”. Tak, teraz możecie dołożyć do tego wszystkie te elementy powyżej… uff, jest co robić.

Kiedy już otrzymamy możliwość swobodnego przełączania się między światami, szybko twórcy wprowadzają ten mechanizm do elementów platformowych w wyniku czego nasza małpia zręczność staje się niezbędna – przykładowo będziemy skakać między ścianami, z których każda jest widoczna w innymi świecie, więc oprócz dobrze wymierzonego skoku musimy jeszcze szybko przeskoczyć między światem żywych i umarłych, a czasem „po drodze” potrafią być umieszczone kolce, więc trzeba pamiętać o uniku!
Guacamelee

Z jednej strony natłok tych elementów potrafi czasem doprowadzić do frustracji, ale z doświadczenia wiem, że wystarczy odłożyć na chwilę konsolę, zająć się czymś innym i powrócić do gry „na świeżo”. Nagrodą za pokonywanie tych przeszkód są niesamowite pokłady satysfakcji, a dodatkowo spadnięcie w przepaść wcale nie jest surowo karane – Juan od razu pojawia się w ostatnim „bezpiecznym” miejscu przed feralnym skokiem.

Smaczków i wyzwań jest o wiele więcej, ale możecie mi uwierzyć na słowo – nie sposób się przy Guacamelee nudzić.

Nie do końca na serio

Guacamelee

Guacamelee nie stara się być grą poważną, a wręcz można uznać ją za świetny pastisz oldskulowych platformówek, z lekką nutką memów. Gra przesiąknięta jest humorem do granic możliwości – jeden z bossów informuje nas, że „nasza księżniczka znajduje się w innym zamku”, mędrzec-koza rzuca żartami na temat flirtu z naszą matką, a w tle znajdziemy mnóstwo odwołań do popkultury i różnego rodzaju wspomnianych memów.

Praktycznie każdy dialog ma w sobie jakieś ziarenko parodii, a cała gra nawet przez chwilę na serio nie traktuje głównego wątku porwania córki El Presidente.

Koniecznie grać!

Guacamelee

Ukończenie Guacamelee zajmuje ok. 5,5 godziny, co nie daje jej wysoko miejsca w rankingu najdłuższych gier w historii, ale ukończenie jej to dopiero początek. Mając już dopakowanego Juana możemy jeszcze poszperać po mapie i poprzetrząsać wszystkie zakamarki w poszukiwaniu dodatkowych bonusów, do których wcześniej nie mieliśmy dostępu. Dodatkowo, dopiero ukończenie gry pierwszy raz odblokowuje wysoki poziom trudności, co ponownie daje jakiś argument do następnych kilku godzin z grą.

Dla tych, co nie lubią grać w pojedynkę jest dostępny tryb kooperacji, a posiadacze PS3 lub PS Vita kupują tytuł raz i dzięki systemowi Crossbuy posiadają go na obu platformach! Najlepsze w tym jest to, że save’y zapisują się „w chmurce” więc nic nie stoi na przeszkodzie aby grę rozpocząć na PS3 w domu, a dokończyć na PS Vita w drodze do pracy.

Już sam nagłówek odpowiada na pytanie „czy warto”. Guacamelee to jedna z najlepszych platformówek w jakie ostatnio grałem – miejscami trudna, frustrująca ale zawsze na granicy „wykonalności”, a przede wszystkim – dająca mnóstwo frajdy z gry. Bez wątpienia jest to gra warta każdej złotówki i jeśli macie chwilę – gorąco polecam!