Witaj w Yharnam łowco, czyli moje pierwsze starcie z Bloodborne
Wczoraj wieczorem z wypiekami na twarzy wróciłem do domu i pomimo sporego zmęczenia, postanowiłem włożyć płytę Bloodborne do napędu i choć na chwilę wybrać do Yharnam. Wrażeń było sporo, więc zdecydowałem się przygotować krótkie „pamiętniki z wakacji”…
Słowem wstępu
Jako, że grę dopiero zakupiłem wczoraj, to niestety nim pojawi się recenzja jeszcze nieco czasu upłynie, ale pomyślałem, że może warto będzie się w miarę na bieżąco dzielić wrażeniami. Zobaczymy czy i jak się ta forma sprawdzi. Warto również pamiętać, że nie jestem tak jak większość recenzentów wymiataczem Soulsów, choć znam serię, „wiem z czym to się je” i doskonale sobie zdaję sprawę z tego, na co się porywam.
Drogi pamiętniczku…
Kończąc pseudo-tutorial, już tym razem uzbrojony w topór i broń palną, ruszyłem z kopyta do Yharnam po drodze bez problemu pokonując pierwszego przeciwnika. Kiedy jednak tylko wyszedłem z pierwszego budynku zaczęło się ostrożne stąpanie i ciągłe, nerwowe spoglądanie za plecy. Cały czas coś szczęka, szura, słychać jakieś wycie, ten klimat powodował u mnie ogromne problemy z opanowanie drżenia rąk, ale zaparłem się. „W końcu jesteś przecież łowcą, pamiętaj!”.
Nieco bardziej dynamicznym krokiem ruszyłem więc w kierunku pierwszego przeciwnika, szybka nauka który cios jak wygląda, jaki ma zasięg i już poczułem się nieco pewniej. Powoli zacząłem także rozróżniać przeciwników, rozpracowywać ich taktyki, ciosy, zachowania… zaczęło się to wszystko ładnie sklejać, a ja poczułem lekką ulgę. Niestety szybko ta ulga okazała się również moim przekleństwem, bo nabrałem sporej pewności siebie.
Na rezultaty „kozaczenia” nie musiałem długo czekać, bo zaledwie kilka kroków dalej grupa ok. 8 przeciwników wyjaśniła mi dlaczego mam w plecaku kamienie i po co miałbym wywabiać ich po kolei. „Jak totalna pierdoła”, można wręcz powiedzieć, że słyszałem te śmiechy wszystkich wyjadaczy serii Souls za plecami…
„Nie zniechęcaj się, dasz radę, powoli, spokojnie, systematycznie”. Kilka wdechów, dwa łyki kawy i znów wracamy do Yharnam. Teraz powoli, systematycznie, kolejni przeciwnicy padają, a licznik waluty pięknie rośnie. W końcu uzbierałem go troszkę i zastanawiam się… „wrócić po sprzęt czy iść dalej”. Z jednej strony, dobrego sprzętu nigdy za wiele, ale z drugiej przeciwnicy znów przecież się pojawią. W końcu jednak wygrał zdrowy rozsądek i z nowym kapeluszem i płaszczykiem wyruszyłem ponownie na ubijanie tej samej ekipy.
Po uporaniu się z przeciwnikami doszedłem do zamkniętych drzwi, zza których dochodziło głośne dudnienie. Coś bez wątpienia starało się przez nie przejść. Tymczasem pod drzwiami… czeka na mnie piękna kula światła. „Może to więcej waluty? Może to dodatkowa fiolka z życiem? Może naboje? Muszę to zebrać!”, ale kiedy tylko dawałem krok głośne dudnienie ewidentnie pytało mnie czy jestem pewien tego co robię.
Więc jak przystało na prawdziwego łowcę, podbiegłem, chwyciłem zdobycz i robiąc 123789312 uskoków połączonych ze sprintem „oddaliłem się na z góry upatrzoną pozycję taktyczną”. Zlany potem, odetchnąłem głęboko… niesamowita zdobycz w postaci jednej fiolki regenerującej życie była moja. Radość, nie do opisania…
Potem było już z górki aż do momentu wejścia na most, pod którym chwilę wcześniej przechodziłem. Wychyliłem się zza rogu, a tam czekają na mnie… dwa piekielne, brzydkie wilkołakopodobne stwory węszące po okolicy. Choć ubiłem już sporo truchła, to jednak te dwa psy widziałem po raz pierwszy i nie wiedziałem czego się spodziewać. No nic, „do odważnych świat należy”… kilkanaście uników, chybionych ciosów i 3 fiolki życia później, jak na fajtłapę przystało – ubiłem. Znów poczułem się wspaniały, najlepszy. „OOO OOO, Mooogę wszystkoooo”.
Tak oto dumnie prężąc się o zachodzie słońca, podążyłem dalej prosto w kierunku widniejącego na horyzoncie „przystojniaka”. Choć po drodze były dwie notatki od innych graczy „trudno będzie”, „uwaga na trudnego przeciwnika”, dwa koktajle mołotowa pozamiatały temat w ułamku sekundy. Uśmiech nie schodził mi z twarzy, a ja podążyłem sprintem przez kolejny łuk ku nieznanemu.
Pampers pełny…
Szybko potwierdziły się informacje o tym, że „będzie trudno” i że czeka mnie „trudny przeciwnik”. No ale przecież mam super koktajle mołotowa, ogarniam już jak atakować, a to przecież produkcja From Software – rzucamy koktajle, trzymamy dystans, kontratak, a plan awaryjny to trzymanie się w okolicach nóg przeciwnika co zapewni mi względne bezpieczeństwo. Plan prosty, konkretny i nie wymagający specjalnych znów umiejętności.
Wtem przystojny pierwszy boss zaczyna swoje ryki, które momentalnie powodują wypełnienie pampersa. „No dobra, chcesz mnie wystraszyć bo jesteś cieniasem, spoko, nawet pełny pampers mi nie przeszkodzi!”. Rzut jednym koktajlem, rzut drugim, pasek życia ledwo drgnął…
Widzę spojrzenie mojego przeciwnika. On już wie, że jestem amatorem i znalazłem się w tym miejscu przypadkiem. On wie, że to będzie krótka piłka. Ja też o tym wiem i nagle czuję jak wdziera mi się do głowy rezygnacja połączona z desperacją… ruchy nagle stają się coraz bardziej chaotyczne, coraz mniej przemyślane, a w rezultacie ja sam staję się zbyt agresywny. To bezproduktywne szamotanie trwa jeszcze może ze dwie minuty, a potem już tylko ciemność… i wspaniały napis „You Died”.
Teraz to już będzie z górki…
No dobra, bossa nie pokonałem, ale droga do niego jest prosta, przeciwników znam już doskonale, więc kilka szybkich susów i zaraz będę mógł podnieść swoje kilka tysięcy upuszczonych Blood Echoes i z bolesną nauczką wrócę by najpierw podbić poziom doświadczenia nim ponownie zaatakuję bossa.
Ginę kilka kroków dalej, na pierwszej grupie przeciwników, bo przecież „to pikuś, rozkładam ich jednym palcem”.
SZLAG BY TO! Głupie Bloodborne! Głupi developerzy z From Software! ARRRRGHHHHHHH.
Nie martwcie się jednak… ciąg dalszy nastąpi 😉