Asset 3

Weekend w Yharnam, czyli trzy dni małych radości i dużych frustracji

Andrzej Kała / 30.03.2015
komentarze: 0

Od drugiej części Pamiętników z Yharnam minęło już parę dni, ale też brakło nieco regularności jeśli chodzi o samą grę. Na szczęście mieliśmy weekend, więc i sporo czasu na granie. Czas zatem podzielić się wrażeniami z weekendowego wypadu do krainy, gdzie wilkołaki grabiami witają.

Dwóch dorosłych facetów umawia się, żeby podzwonić sobie dzwonkami

Bloodborne

Jak możecie zobaczyć na powyższym obrazku, w końcu udało nam się ogarnąć jak funkcjonuje tryb multiplayer w Bloodborne. Może wydawać się to śmieszne, ale serio – łatwiej chyba jest nauczyć się rzucać zaklęcia w Hogwarcie niż zrozumieć ten system bez czytania opisów. Jakbyście mieli ochotę zagrać ze znajomymi to polecam dodać sobie ten wpis do zakładek.

Aha, jeśli ktoś już wie i interesuje go ciąg dalszy to wiecie co należy zrobić…

Jak zagrać z kolegą w Bloodborne – instrukcja

Zawsze myślałem, że tryb multiplayer powinien być „łatwy w użyciu”, w końcu to od niego zależy czy i jak często będziemy wracać do gry, aby pobawić się ze znajomymi. Najwyraźniej ekipa From Software uznała, że i w tej kwestii najlepiej jest postawić na oldskul i sprawić, że ta czynność również sprawia wrażenie pojedynku z bossem. No, ale po kolei…

Po pierwsze, aby w ogóle móc pomyśleć nad trybem multiplayer, musicie dotrzeć do starcia z pierwszym bossem. Z mojego doświadczenia wynika, że wystarczy choć raz stawić mu czoła, ale podobno Beaconing Bell powinniśmy dostać dopiero po jego pokonaniu. Ja otrzymałem takowy pomimo tego, że pierwszy pojedynek zakończył się srogim „praniem tyłka”.

Bloodborne

Wspomniany Beaconing Bell pozwala na przyzywanie innych łowców do naszego świata. Oczywiście, żeby nie było za łatwo, każde jego użycie pochłania jeden „Insight”, taką walutę którą widzimy w prawym górnym rogu ekranu pod blood echoes. Musicie mi wybaczyć angielskie nazwy, ale akurat z takiej wersji językowej korzystam. Tak czy inaczej – insight dostajemy np. przy spotkaniu nowego bossa, czy pokonaniu takowego. Inną możliwością jest odnajdywanie czaszek nazywany Mad Man’s Knowledge, które po „użyciu” dają nam właśnie jeden taki punkt.

Wiemy już jak kogoś zaprosić, ale… jak dołączyć do gry? Tutaj zaczynają się drobne schody. Otóż w tym celu niezbędne jest zakupienie Small Resonant Bell, co nie jest takie proste. Choć dzwoneczek ten kosztuje 1 Insight, to musimy mieć ich 10 aby uruchomić dodatkową „fontannę”. Otóż na samej górze Hunter’s Dream, zaraz przy domu znajduje się dodatkowa fontanna, która aktywuje się dopiero jak mamy 10 szt. Insight.

Ok, więc zakładając, że mamy już wszystkie niezbędne dzwoneczki, możemy przejść do rytuału przejścia między światami, dzięki któremu możemy sobie przybić piątkę z naszym kolegą.

  1. Zarówno Ty jak i Twój kolega musicie znajdować się w tym samym obszarze
  2. Najpierw odpalamy Beaconing Bell, choć pewnie nie jest to obowiązkowa kolejność
  3. Następnie dzwonimy Small Resonant Bell
  4. Uzbrajamy się w cierpliwość, podczas gdy serwery Bloodborne starają się zaskoczyć o co nam w ogóle się rozchodzi.

Serio, w większości przypadków zdążycie skoczyć po jakąś przekąskę, bowiem wyszukiwanie i łączenie się potrafi zająć od kilku sekund do nawet kilku minut. Grunt to się nie zniechęcać i cierpliwie czekać.

Bloodborne

Swoją drogą strasznie mnie rozbawił fakt, że ot tak po prostu przyjmuje się takie czekanie za „normalne funkcjonowanie” tego trybu, podczas gdy oczekiwanie minuty w kolejce do serwera Battlefield 4 sprawia, że twórcy stają się bandą nieuków, którzy serwują nam niedopracowaną grę.

Tak czy inaczej, po kilku chwilach oczekiwania wreszcie możecie cieszyć się wspólnym ubijaniem potworów, a nawet grasującego w danym obszarze bossa.

W grupie raźniej i… łatwiej

Poutyskiwałem sobie już na skomplikowanie tego systemu, ale po chwili gry zrozumiałem dlaczego tak jest. Granie w kilka osób w Bloodborne znacznie upraszcza walki, choć przeciwnicy zadają więcej obrażeń i są bardziej wytrzymali. Nie ma się co oszukiwać – co dwie, czy trzy kosy to nie jedna.

Zabijmy sobie Huntera…

Bloodborne

Po ubiciu drugiego bossa i dotarciu do Starego Yharnam rozpoczęła się poważna zabawa, bowiem nawet we dwie osoby mieliśmy spore problemy na początku. Otóż o ile wszelkiego rodzaju „taniołaki” czy „biegające wstydnisie w prześcieradłach” szybko spowszedniały, to w tym miejscu po raz pierwszy spotkaliśmy innego łowcę z karabinem stacjonarnym. Nie żartuję! Koleś ustawił sobie na szczycie wieży miniguna i sieje z niego, swoją drogą całkiem skutecznie, praktycznie przez połowę mapy. Został on więc naszym pierwszym wyzwaniem w nowym miejscu, bo przecież dlaczego nie?

Dotarcie do niego to w zasadzie prosty schemat – ot, bieganie od osłony do osłony, chowając się przed kolejnymi seriami. Było już nie raz, więc i nauka nie poszła w las. Tak więc biegaliśmy sobie od osłony do osłony, jednocześnie walcząc z kilkoma przeciwnikami na raz i unikając wybuchających urn czy też beczek. Polecam, świetna zabawa!

Nic jednak nie było w stanie nas przygotować na starcie z samym łowcą, bo … bez kitu, to jest postać stworzona przez sadystę. Po pierwsze, kiedy tylko wchodzi się do niego na wieżę po drabinie, niczym do królewny po warkoczu, otrzymujemy na powitanie ołów prosto na klatę. Gościnny jest, nie powiem…

Podejścia do niego robiliśmy łącznie cztery – pierwsze trzy we dwóch, natomiast ostatnią próbę podjęliśmy już w trójkę. Nasz dziewiczy lot był krótki, bolesny i pełen magicznych zaklęć runicznych, od których więdną uszy młodych ludzi. Drugie podejście było już „na kozaka”, co jest naturalną reakcją na błędy pierwszego razu. Teraz już wiemy z czym walczymy, wiadomo jaki jest sposób, wiemy jak się zachowuje – pikuś! Rezultatem długiej dyskusji było opracowanie taktyki „lejemy go na zmianę, pełen ogień, a drugi w tym czasie się leczy”. Tak więc trzecie podejście było już na zasadzie „ej no dobra, jeszcze raz? No jeszcze raz…”

Kiedy jednak pojawiliśmy się we trójkę przed tym samym wyzwaniem, nasze ego było widać na drugim końcu Yharnam. Trzech wyszkolonych, wysokopoziomowych łowców, którzy właśnie rozklepali Blood-Starved Beast trzy razy w ciągu niecałych 20 minut, ścigało się do drabiny na szczyt wieży. Jakiż to był piękny widok, brakowało tylko dobrej muzyki jak np. rydwany ognia, aby podkreślić chwałę, która była dla nas na wyciągnięcie ręki.

No więc weszliśmy sobie na szczyt, gość załadował atak, położył moich dwóch kolegów jednym strzałem, a ja stosując dobrze wszystkim znaną taktykę zmiany pozycji na nieco dalszą spadłem z wieży. Tak oto doszliśmy do wniosku, że może jednak pójdziemy dalej…

Blood-Starved Beast

Bloodborne

Choć ostatecznie pokonanie tego bossa we trzech zajęło nam kilka minut, to robiłem ok. 10 podejść w pojedynkę, o których wolałbym jednak zapomnieć może poza jednym czy dwoma, a także dwa legendarne podejścia w nocy z soboty na niedzielę ze Squallem.

Skoro jest nas dwóch, to przecież rozprawienie się z tym bossem to będzie bułka z masłem. Ta bestia nie zdąży nawet się rozgrzać, a my sobie zabijemy bossa do poduszki. Pomysł świetny, plan bardzo zacny, ale jakoś nikomu z nas nie przyszło do głowy, że w tym wszystkim jest jeden mankament – spożycie wody ognistej. Więc zamiast dobrej taktyki i precyzyjnego wykonania mieliśmy kolejny materiał na filmik w stylu „ja nie dam rady? Poczymaj mie piwo”. Zaczęliśmy tę nierówną walkę ok. godziny 1:30, aby po ok. 40 minutach stwierdzić, że już po trzeciej i wypadałoby iść spać.

Jakoś nikomu z nas nie przyszło do głowy, że przecież w nocy złapała nas zmiana czasu… za to w kwestii bycia odpowiedzialnym i konieczności snu aby następnego dnia móc normalnie funkcjonować, panowała pełna zgoda.

Jak już wspomniałem – niedziela okazała się dniem sądu, a mi było nawet tej bestii szkoda. Ubiliśmy ją w sumie trzy razy, tak aby każdemu z nas gra zapisała to dokonanie, a ostatecznie więcej czasu zajęło podłączenie się do gry i dobiegnięcie do bossa niż samo jego ubicie.

Old Yharnam

Bloodborne

Pokonanie bossa było zaledwie małym przystankiem na drodze do starszych zakątków miasta, gdzie wraz z kolejnymi lokacjami pojawiali się nowi, jeszcze trudniejsi (a często i bardziej powykręcani) przeciwnicy. Jako, że jeden z nas musiał niestety się zawijać, dalszą eksplorację poczyniliśmy we dwóch, cały czas pocieszając się, że wcale nie jest tutaj tak strasznie.

W rezultacie okazało się, że w niższych partiach starego Yharnam zdecydowanie rozmiar ma znaczenie, bowiem zaczynają się pojawiać przeciwnicy wzrostem dorównujący niektórym budynkom. Jednakże, trochę jak w życiu, szybko przekonaliśmy się, że nawet największy przeciwnik z bronią kilkukrotnie większą niż nasz bohater, to pikuś w momencie, kiedy zaatakuje nas… kobieta.

Tak więc przypadkiem odkryłem, że za zakrętem stoi sobie dziwna postać, która twarzą przypominała mi Cthulu. Ot, dosyć drobna postać z uroczymi mackami wystającymi z głowy tam, gdzie powinny być usta… po prostu murowana zwyciężczyni najnowszej edycji Tap Madl. Na początku myślałem, że potrzebuje uczucia, w końcu dookoła same demony, a przecież liczy się przede wszystkim wnętrze a nie uroda, pozwoliłem się więc jej zbliżyć. Okazało się jednak, że zamiast szukać uczucia, po prostu leci na moje insighty, które skutecznie mi wyssała z „portfela”. Salwowanie się ucieczką nie pomogło, bo jak tylko poczuła ten zapach, goniła mnie przez połowę miasta. Zmuszony byłem więc przywitać ją srebrną kulą, a następnie podrapać podręcznym toporem. Szkoda… mogliśmy być razem tacy szczęśliwi.

Po tym krótkim epizodzie kontynuowaliśmy naszą eksplorację praktycznie bez większych przeszkód, zapuszczając się coraz głębiej w kręte uliczki. Chwilę później okazało się jednak, że do Yharnam wpadli nowi goście.

Demoniczny Święty Mikołaj

Bloodborne

Na ulicach Yharnam pojawiły się nowe, mroczne postacie z worami na plecach. Gdyby nie upiorne ciuchy i cała „radosna” atmosfera miasta, pomyślałbym, że to Święty Mikołaj i czeka mnie obdarowywanie prezentami. Rzeczywistość okazała się jednak o wiele bardziej okrutna.

Nim zdążyłem się choćby uśmiechnąć, mój nowy przyjaciel dwoma szybkimi ciosami odesłał mnie do krainy wiecznych łowów… a przynajmniej tak mi się wydawało. Obudziłem się bowiem w tym worku i poczułem, że jest to idealny moment na założenie pieluchy. Wiem, czyn niegodny bohatera, ale jak biegać w ufajdanej „zbroi”…

Mimo iż zostałem wtrącony do lochów, nie zamierzałem długo w nich pozostać, więc szybkim krokiem udałem się w górę, bowiem jak podejrzewałem – tam znajduje się wyjście z tego upiornego więzienia. Nie będę przecież czekał aby dowiedzieć się co planuje ze mną zrobić poznany niedawno Mikołaj i jego pokręcone elfy.

Kiedy udało mi się wybiec na wolność zmarkotniałem jednak jeszcze bardziej i zacząłem się zastanawiać, czy może jednak nie wrócić do mojej bardzo niewygodnej i nieco upiornej celi. W tym miejscu bowiem dosłownie na każdym rogu coś chciało mnie zabić i robiło to skuteczniej niż połowa poznanych do tej pory przeciwników. Sytuacji w żaden sposób nie poprawiał również fakt, że cała okolica przypominała dobrą mieszankę upiornej katedry, opętanej przez demony z lekką nutką szaleństwa.

Bloodborne jest jak praca na etat…

Bloodborne

Mogę śmiało powiedzieć, że gra w Bloodborne jest męcząca jak pełny etat. Kiedy większość gier odpalamy dla odprężenia i świetnej zabawy, produkcja From Software wymaga od nas ciągłego skupienia. Nie możemy sobie pozwolić na odrobinę luzu, bo skończy się to naszym zgonem – każdego przeciwnika musimy analizować, uczyć się – zapomnijcie o radosnym bieganiu i siekaniu na lewo i prawo. To pełnoetatowa walka o przetrwanie w miejscu, które nawet nie udaje, że jest choćby odrobinę przyjazne.

Dla mnie nadal to dopiero początek przygody, więc kolejne pamiętniki już wkrótce! 🙂