Triad Wars – wrażenia z wersji beta
Chociaż nie dane było mi zagrać w (ponoć) bardzo dobre Sleeping Dogs (wiem, muszę nadrobić) to perspektywa własnoręcznego napisania historii triady w otwartym Hong Kongu, aż nadto przemówiła mi do wyobraźni. Tym chętniej więc zgodziłem się wyruszyć w podróż, którą miał zapewnić mi klucz do zamkniętej bety, sponsorowany przez United Front Games.
Na Triad Wars ostrzyłem sobie ząbki w zasadzie już od pierwszych zapowiedzi i informacji, którymi uraczyli nas twórcy. Bo skoro gra miała zapożyczać wszystkie sprawdzone rozwiązania techniczne ze Sleeping Dogs i zgrabnie łączyć je z multiplayerowym światem à la GTA Online, w mojej głowie zrodził się chytry plan przyrządzenia dwóch pieczeni na jednym ogniu.
Niestety, chyba się przeliczyłem i zamiast popisowego dania azjatyckich szefów kuchni otrzymałem niedogotowany ryż ze zważonym sosem z pierwszej lepszej chińskiej gastro-budy, gdzie nawet Chińczyk to tak naprawdę emigrant z Wietnamu. Cóż, mam nadzieję, że Sleeping Dogs, które postaram się nadrobić w niedalekiej przyszłości zabije ten nieprzyjemny posmak. Wy zaś usiądźcie wygodnie i posłuchajcie, dlaczego lepiej stołować się u innych developerów.
TRZYGŁOWY SMOK
Grę zaczynamy od stworzenia naszego protagonisty, a pierwsza decyzja dotyczy przynależności do konkretnej triady. Nie martwcie się jednak, bo to wybór czysto kosmetyczny i nie wiążą się z nim żadne poważniejsze konsekwencje. Bez różnicy zatem, czy będziecie SUN ON YEE, SHING WO, czy 18K. Niby każde ugrupowanie ma jakąś historię i mocniejsze powiązania z daną gałęzią gangsterskiego półświatka, ale… no właśnie. Okazuje się, że potem i tak możecie czerpać finansowe korzyści ze wszystkich dziedzin.
Dalej przychodzi pora na wybranie modelu postaci i, tu kolejna niespodzianka, każda frakcja ma raptem trzech różnych bohaterów. Możecie zapomnieć o wyborze postury, suwaku określającym masę mięśniową i tym podobnych pierdołach. Cóż, zdecydowanie nie są to Simsy, ani nawet GTA Online – jednym słowem: bieda.
Misja wprowadzająca to w zasadzie samouczek, gdzie towarzyszymy naszemu wujowi podczas mafijnego spotkania. Meeting klasycznie nie idzie po naszej myśli i kilkuetapowe zadanie (które pokazuje jak biegać, strzelać i walczyć wręcz) kończy się pojmaniem krewnego i naszą spektakularną ucieczką. Od teraz, gangsterski świat Hong Kongu staje otworem przed nami – nowym szefem triady. Sztampowe do bólu? Może, ale takie zawiązanie fabuły byłbym jeszcze w stanie wybaczyć.
MADE IN CHINA
Za to nie jestem w stanie przeboleć tego, co twórcy nazwali „otwartym światem, gdzie żadne misje nie ograniczają możliwości napisania naszej własnej historii”. Gadka godna mistrzów public relations – długo zeszło mi, zanim znalazłem odpowiednie słowa określające, co tak naprawdę kryje się pod tym zgrabnym frazesem. Posłużę się drobnym porównaniem. Wyobraźcie sobie typową grę przeglądarkową lub mobilną, gdzie władamy jakimś miastem/królestwem/przedsiębiorstwem/whatever. Konkurujemy z innymi graczami, rozbudowując je i ulepszając. Pniemy się do góry na „leaderboardzie” ciułając powolutku punkciki, albo idziemy na łatwiznę (opcja dla bogaczy) i ładujemy w interes realną gotówkę. Teraz dodajcie do tego mechaniki ze Sleeping Dogs, które zamieniają automatyczne potyczki z innymi, na misję (tak, celowo liczba pojedyncza – zaraz wyjaśnię dlaczego) rozgrywaną naszym protagonistą w czasie rzeczywistym. Właśnie dostaliście pełen obraz gry.
Sorry, ale rdzeń produkcji to dla mnie jakieś tragiczne nieporozumienie. To ma być ta swoboda w tworzeniu własnej gangsterskiej opowieści? Dziękuję, wysiadam i wracam do (chociaż trochę) fabularyzowanych misji w GTA Online. Okazuje się, że wszystko, co produkcja ma do zaoferowania jesteśmy w stanie poznać po jakiś 2-3 godzinach gry. Owszem, nie odblokowałem dalszej części mapy, nowych broni i samochodów. Ale nie żałuję. Nie sądzę, że było tam coś, co mogło mnie zaskoczyć.
Żeby nie być gołosłownym, napiszę parę słów o tym, jak wspomniana MISJA przebiega. Otóż na mapie mamy oznaczonych kilka kryjówek innych graczy (losowych, ale z reputacją zbliżoną do naszej). Po wybraniu któregoś z nich, mapka dorzuca lokalizacje kilku ekstra punktów (na ogół dwóch) będących misjami pobocznymi. Zlecenia te są banalne, na zasadzie „wyeliminuj wszystkich na jakimś obszarze”, czy „dojedź do celu w określonym czasie”. Ich wykonywanie kupuje nam dodatkowy czas na szturm bazy przeciwnika, choć ani razu nie zdarzyło mi się, by tego czasu brakło.
Sam szturm to zawsze atak na TAKĄ SAMĄ lokację, która różni się tylko stopniem rozbudowy, rozmieszczeniem charakterystycznych budynków oraz ilością i uzbrojeniem przeciwników. Serio, schemat powtarza się nawet w momencie każdorazowego wjazdu windą na piętro, gdzie ukrywa się boss gangu (avatar innego gracza), a nawet przy „wejściu na scenę” wspomnianego bossa (powtarzająca się animacja).
Owszem, mógłbym napisać o tym, jakie są drzewka skilli, w jaki sposób zdobywa się albo wykupuje uzbrojenie, czym rozwija bazę. Mógłbym, gdybym wcześniej nie odradził wam w ogóle siadania do tej produkcji. A robię to. Z pełną świadomością.
STARE, CHIŃSKIE PRZYSŁOWIE MÓWI…
W gruncie rzeczy gra ma tylko jeden problem, bowiem nie jest źle wykonana, czy zoptymalizowana. Wszystkie jej mechanizmy działają należycie i współgrają ze sobą. Błędem było wyłącznie to, że pomysł na szkielet całej produkcji nie wyleciał do kosza jeszcze w fazie projektowania. Mam nieodparte wrażenie, iż wszystko co w Triad Wars jest miodne i sprawia frajdę, zostało żywcem przeniesione ze Sleeping Dogs. Reszta to kulawe elementy wyprodukowane na potrzeby sieciówki.
Przy Triad Wars bawiłem się dobrze w dwóch miejscach – podczas pierwszego szturmu na bazę przeciwnika (walka wręcz, albo z użyciem tasaka wymiata) i przy śmiganiu po mieście motorem. Mam jednak tę świadomość, że oba elementy znajdę w singleplayerowej, nieporównywalnie lepszej poprzedniczce. Czas chyba zwolnić nieco miejsca na dysku twardym. I nawet wiem, czym je zapełnię.
P.S. Beztroskie śmiganie po Hong Kongu lewym pasem jezdni obudziło we mnie dziecięcą tęsknotę, czy raczej nigdy niewypowiedziane życzenie zagrania w nową część Grand Theft Auto osadzoną w Wielkiej Brytanii. Ale to chyba temat na osobny artykuł…