To jest tekst piracki, nie czytaj! – o piractwie pirat do piratów. Arrr.
Ktoś, kto w dzisiejszych czasach piraci gry musi być niespełna rozumu. Jesteśmy otoczeni przez promocje i nawet bez wychodzenia z domu – dzięki cyfrowej dystrybucji, możemy mieć całkiem pokaźną kupkę gier do przejścia. Oczywiście – nie znajdziemy w niskich cenach gier nowowydanych, niemniej te rozmaite „czarne piątki”, „holiday sale” i inne promocje organizowane na Xbox Live i przez Steama sprawiają, że kupka gier do zagrania raczej rośnie niż maleje. Przynajmniej u mnie…
Nie będę prawił morałów o tym, że piracenie jest złe, bo wiele już słów w dyskusjach zwolenników i przeciwników używania nielegalnych kopii przelano na papier i do internetu. To czy kopiowanie jest akceptowalne czy nie zależy od kilku czynników. Jest to bowiem osobisty pogląd uzależniony od pewnej wypadkowej wychowania, stanu zasobności portfela (własnego i rodziców), aktualnego wieku delikwenta i pewnego inteligenckiego etosu wyniesionego z domu.
Ale zaraz, jak to – wieku?
Tak. Wieku. Im ktoś młodszy, tym statystycznie częściej piraci gry. Nie chodzi tutaj tylko o zarobki jak powszechnie się mniema. „Starsi zarabiają, więc stać ich na kupowanie oryginalnych gier.” To tylko część prawdy. Bo prawdą jest też, że starsi zdecydowanie wolniej przechodzą gry – bo mają na granie, zwyczajnie, mniej czasu. Zatem mniej na nie muszą wydać w ciągu roku. Poza tym – pogoń za nowościami jest mniejsza. Kiedy płytka z danym tytułem kręci się w konsoli lub pececie miesiąc – znacznie spada zapotrzebowanie na nowości. Jest jeszcze inna istotna kwestia. Zapalony, młody gracz chce za wszelką cenę grać w to, w co grają jego rówieśnicy. Poszukiwanie wspólnych tematów do rozmowy jest bardzo silne. Nie da się ukryć, że to właśnie dzięki temu, tak popularne wśród młodzieży z podstawówki i „wczesnej gimbazy” są/były rozmaite Pokemony, Ben10 czy inne, o których ja nawet nie mam pojęcia.
W tym przypadku także chodzi, troszkę, o smak zakazanego owocu. Grę muszą kupić rodzice, którzy mogę mieć obiekcje przed zakupem pozycji od 18 lat. A pobrać z sieci można wszystko i raczej rodziciele już tego nie kontrolują. A w końcu trzeba z kolegami pogadać o najnowszym Call of Duty, czy Cieniu Mordoru, albo pochwalić się „że wy nie graliście, a ja tak”. Zresztą – trudno mi analizować zachowania młodych graczy – bo ani psychologiem dziecięcym nie jestem, ani pedagogiem. Zostawmy tylko obserwację poczynioną podczas gry w sieci czy chodzenia po sklepach: młodzi mają dostęp do zaskakującej liczby gier i wszystkich ich nie kupili samodzielnie…
A o co chodzi z tym inteligenckim etosem?
Gry wideo, podobnie jak na przykład książki, są zupełnie innym rodzajem produktu niż, dajmy na to, łopata do śniegu. Wiem, że to dla was oczywiste, ale jest to kluczowe do zrozumienia fenomenu piractwa, które jest w naszym kraju nadal dość wysokie. Otóż według pospolitego myślenia produkt fizyczny, jak wspomniana łopata do śniegu, został przez kogoś wyprodukowany. I ma tym samym większą wartość. Zapewne mamy to w genach po naszych dziadkach, którym lata radzieckiej propagandy wmawiały, że robotnik (czyli ktoś, kto coś wytwarza) jest w pewien sposób lepszy, niż inteligent, który nie wytwarza nic, względnie produkuje publikacje i uczy w szkołach.
Książka – to przecież tylko papier, bo nie można przecież cenić słów, które ktoś wyprodukował w swoim mózgu. Z grami i oprogramowaniem (muzyką, filmami i wszystkim innym co nie istnieje fizycznie, a jest tylko bitem i bajtem na dysku twardym, pendrive lub na płycie) jest jeszcze gorzej! Bo przecież robiąc kopię nic nikomu nie zabieram. Nikt nic nie traci. Pudełek z magazynu nie ubywa i bajty z serwera też nie znikają. Zatem – od kiedy nie kupienie czegoś jest przestępstwem?
No właśnie i tu jest pies pogrzebany. Gdyby ktoś dał nam możliwość skopiowania samochodu, to czy skopiowanie najnowszego Porsche od sąsiada byłoby przestępstwem takim samym jak jego kradzież? Przecież na skopiowaniu gry nikt konkretny nie traci! Owszem tracą „jakieś” koncerny i „jacyś” developerzy, ale Kowalski który mi skopiował płytę nadal ją ma i z niej korzysta. Jeśli ukradnę Kowalskiemu samochód, to on jej nie ma. Jeśli skopiuję od niego grę – to on ją nadal ma. W jaki sposób i jedno i drugie to kradzież? I to jest właśnie trudne do pojęcia, zwłaszcza w naszej kulturze, która szanuje produkt istniejący realnie.
W tym momencie wchodzi w sukurs ów wspomniany inteligencki etos. Ktoś, kto wychował się w domu, w którym przykładano wagę do książek, literatury i od małego uczył się, że wiedza i kultura mają wartość – ten rzadziej piraci gry. Zdaje sobie sprawę, że napisanie książki, gry czy utworu muzycznego zajmuje czas i wymaga nie mniej pracy, niż wylanie fundamentów pod wieżowiec. Oczywiście posłużyłem się pewnym wielkim uproszczeniem i wcale nie mam na myśli, że dzieci profesorów literatury nie będą ściągać gier z torrentów, ale pewna zależność jest.
Co robić? Jak żyć?
Argumenty w postaci „gdyby gry były tańsze to by i piractwa nie było” nie są słuszne. Cena nie usprawiedliwia kradzieży. Czy skoro nie stać mnie na najnowszego BMW serii 5 oznacza, że jestem usprawiedliwiony, aby je ukraść? Tutaj wchodzimy w etyczno-filozoficzne dywagacje o potrzebach podstawowych (i odwieczny problem etyków, czy jeśli jestem biedny i głodny, to czy mogę ukraść chleb – This War of Mine się kłania), ale ustalmy jedno – BMW i gry do podstawowych potrzeb nie należą.
A w dzisiejszych czasach, kiedy promocji gier na konsole i na PC jest co raz więcej – wysoka cena nie usprawiedliwia już piractwa. Przede wszystkim – nauczmy siebie i nasze dzieci szanować pracę intelektualną na równi z pracą rąk. Proste. Choć pewnie czasami każdy z nas coś piraci… Arrrr!