Asset 3

Mój rok z Destiny, czyli trochę o tym jak uzależniający potrafi być ten „bubel”

Andrzej Kała / 10.09.2015
komentarze: 0

Wczorajsza łatka do Destiny, oznaczona numerkiem 2.0, jest pewnego rodzaju zamknięciem pierwszego roku gry i jednocześnie ogromną rewolucją w przypadku wielu jej elementów. To także dobry moment, aby spojrzeć na ostatni rok z pewnym dystansem, bowiem choć Destiny nie było objawieniem jakie nam obiecywano, to nadal w ten tytuł się zagrywam…

Moja przygoda z Destiny zaczęła się już nieco wcześniej, bowiem udało mi się załapać do Alpha i Beta testów gry jeszcze przed jej premierą. Oba testy skutecznie rozbudziły mój apetyt i wiedziałem, że jest to tytuł z którym spędzę mnóstwo czasu. Na temat tych testów jednak już się rozpisywałem, więc przejdźmy jednak już do samej premiery.

Wielkie obietnice

Destiny

Kiedy początkowo Bungie opowiadało nam o swoim wielkim projekcie, każdy ze słuchających zbierał szczękę z podłogi. Obiecywano nam ogromny świat, kapitalne uniwersum i ładne połączenie elementów gatunków RPG, FPS i MMO. Nigdy chyba nie zapomnę tego, że „możecie się udać wszędzie, gdzie tylko Wasz wzrok sięga”.

Patrząc na to z perspektywy czasu, Destiny miało wszystkie niezbędne składniki – ciekawy koncept, bogaty świat zamieszkały przez różne rasy, możliwość podróżowania po wielu planetach. Nie można nie zauważyć tego, że stworzono ogromne uniwersum, pełne ciekawych lokacji i postaci, ale gdzieś po drodze postanowiono zmarnować cały ten potencjał.

W rezultacie kończąc kampanię cały czas miałem wrażenie, że to zaledwie prolog i zaraz będzie dalszy ciąg, który… nigdy nie nadszedł. Zakończenie kampanii było tak anty-klimatyczne, że ciężko mi w to było uwierzyć. Upchnięcie całego bogatego uniwersum w kartach Grimore to kolejny strzał w kolano, którego nie zrozumiem chyba nigdy.

Nie dziwię się do dziś ani odrobinę graczom, którzy się na Destiny zawiedli. To nie jest gra, którą nam obiecywano. Po drodze coś mocno się zepsuło (było wiele różnych plotek i teorii na ten temat) i otrzymaliśmy produkt niekompletny, wypatroszony z najważniejszych elementów, ale jednocześnie zdradzający czym faktycznie miała być ta produkcja.

W Destiny nie gra się w pojedynkę

Destiny

W każdą grę lepiej się gra w grupie ze znajomymi, niż samemu. To żadne odkrycie, a fakt stwierdzony dawno temu. Nawet najsłabsza gra w trybie kooperacji potrafi dać sporo radości. Jak zapewne się domyślacie, podobnie jest w przypadku Destiny.

Wykonywanie po 20 razy tych samych strike’ów, czy cotygodniowy rytuał w postaci misji Nightfall, Heroic, a następnie raidów Vault of Glass i Crota’s End daje radość tylko dlatego, że wykonujemy je w grupie. Po prostu, granie samemu w Destiny jest pozbawione nie tylko frajdy, ale i sensu. Owszem, można spróbować swoich sił w pojedynkach na Crucible, ale i to na dłuższą metę będzie nużyło.

Zupełnie inaczej wygląda sprawa z grupą znajomych, ale to nadal nie sedno całej „magii” Destiny. Produkcja ta, to przede wszystkim kwintesencja patentu kija i marchewki, który serwowany jest graczom. Bakcyla miała złapać konkretna grupa graczy, nie wszyscy i jak łatwo można zauważyć – misja zakończyła się niebywałym sukcesem.

Zabawa w kooperacji ze znajomymi

Destiny

Nie ukrywam, że ja znalazłem się w grupie docelowej graczy, w których celowało Bungie. Po prostu, lubię kiedy gra stawia przede mną wyzwania, zapewnia mi zajęcie, a nawet jeśli tego nie robi, to sam potrafię sobie takie wynaleźć.

Bounties

Pierwszym elementem gry, który sprawił, że wracałem do Destiny i robiłem wiele razy to samo, był system Bounty. Są to różnego rodzaju wyzwania, a w zasadzie małe questy, podzielone na dwie kategorie – PvE, które wymagają od nas np. zabicia 100 przeciwników bez zgonu czy zabicia konkretnego, specjalnego przeciwnika znajdującego się w jednej z misji oraz PvP, bezpośrednio powiązane z arenami w Crucible – np. zabij 50 Warlocków czy wygraj 5 meczy w trybie Control.

Otrzymywane za nie punkty doświadczenia, nawet po wbiciu maksymalnego poziomu, pozwalały na rozbudowywanie i ulepszanie naszych broni i zbroi. Dzięki temu stawały się one lepsze, skuteczniejsze i zapewniały dodatkowe bonusy w trakcie rozgrywki.

Powtarzalność zadań? Żaden problem, a powiem nawet więcej – z czasem brałem te najnudniejsze, najłatwiejsze zadania bo je się po prostu najszybciej robiło. Nawet wypad na Crucible był poprzedzony wizytą na wieży i przeglądaniem wyzwań, bo a może coś się trafi…

Egzotyki

Prawie kompletnie zmarnowanym potencjałem są bronie egzotyczne. Wypadają one mocno losowo, zarówno za ukończoną misję typu Strike jak i z pojedynków na Crucible, a czasem trafią się nawet z legendarnych engramów. Tymczasem jest kilka z nich, których nie zdobywamy – musimy na nie zapracować!

Thorn - destiny

Thorn to chyba najbardziej znienawidzona broń wykorzystywana w Crucible, ale zarazem idealny przykład jak kapitalnie można rozwiązać proces zdobywania kolejnych egzotyków. Otóż, aby wejść w posiadanie tego hand cannona, musieliśmy wykonać szereg zadań o narastającym poziomie trudności, z których może żadne nie było jakoś szczególnie skomplikowane, ale stanowiło konkretne wyzwanie.

Przyjrzyjmy się mu bliżej…

  • Step 1: Complete the Summoning Pits
    Prosta sprawa – należało ukończyć strike Summoning Pits na Księżycu. Nie było tutaj żadnej filozofii, a sama misja jest stosunkowo krótka i prosta.
  • Step 2: Obtain 500 Hive Points by Killing Hive on the Moon
    Nie da się ukryć, że jest to krok czasochłonny, ale ubicie kilkuset przeciwników tej rasy było tematem prostym.
  • Step 3: Use Void Damage to Defeat Guardians in the Crucible (500 Points Needed)
    Tutaj zaczynały się prawdziwe schody. Dlaczego? Zastosowano bowiem bardzo ciekawy system punktacji dla tego kroku – każde zabicie przeciwnika dawało nam 5 punktów, natomiast nasz zgon odejmował 2 punkty z łącznej puli. Jeśli jeszcze mieliśmy bronie zadające obrażenia typu Void, problem był mały, ale ja miałem tylko karabin snajperski z takimi obrażeniami, więc czekało mnie sporo gimnastyki w pojedynkach, ale jednocześnie nauczyło mnie to cierpliwości i pokory w walkach na Crucible. Mimo wielu nerwów, to mój ulubiony etap tego bounty.
  • Step 4: Obtain Infusion of Light From Speaker
    Żadna filozofia, jak mieliśmy walutę, to po prostu szliśmy kupić odpowiedni gadżet.
  • Step 5: Kill Xyor the Unwed in the Summoning Pits Strike
    Kolejna komplikacja, bowiem Xyor the Unwed nie pojawia się od razu w trakcie walki z bossem. Oznacza to, że konieczne było bieganie po całej arenie, walka z przeciwnikami i … czekanie aż Xyor się pojawi.

Szkoda, że nie zdecydowano się na powiązanie wszystkich egzotycznych broni z takimi zadaniami. Zawsze to ciekawe urozmaicenie rozgrywki, a jednocześnie kolejne wyzwanie. Oczywiście jak wspomniałem – przykładów takich jest więcej, ale nadal zdecydowanie za mało…

Nightfall

Destiny NIghtfall

Rozgrywanie misji typu Strike na wyższych poziomach trudności stanowi bardzo ciekawe wyzwanie samo w sobie, ale to właśnie cotygodniowy Nightfall sprawiał, że razem z dwójką znajomych mocniej ściskaliśmy pady i całkowicie znikaliśmy w świecie gry.

Wszystko to za sprawą drobnej różnicy jaką wprowadzał modyfikator Nightfall. Otóż w momencie kiedy zginęli wszyscy członkowie drużyny, następował powrót na orbitę i całą misję należało rozpocząć od nowa. To całkowicie zmieniało obraz gry, wymagając większej ostrożności, lepszego planowania, a także lepszego przygotowania. Szczególnie ten ostatni element sprawiał, że mamy kolejny powód do szukania broni nie tylko lepszych, ale też posiadających konkretne modyfikatory.

Wiele misji powtarzaliśmy dziesiątki razy zanim nabraliśmy jako takiej wprawy i zgraliśmy się drużynowo, a i tak nawet teraz – z najwyższym poziomem postaci i na max ulepszonym sprzętem, bywają misje kiedy musimy się mocno napocić. Efekt jest taki, że nawet kolejny raz wykonywana ta sama misja, którą mamy oklepaną do bólu, stanowi za każdym razem wyzwanie i sprawia, że jest to dla mnie zupełnie nowa przygoda.

Raid

Destiny

Od samego początku podobały mi się misje typu Strike – wymagały ścisłej współpracy graczy, zapewniały ciekawe wyzwanie i kończyły się pojedynkiem z wymagającym bossem. Oczywiście, to wszystko trochę bledło jak już się zebrało odpowiedni sprzęt, ale nawet w przypadku wysokiego poziomu doświadczenia, najwyższy poziom trudności tych misji stanowił spore wyzwanie.

Oczko wyżej to już wyższa szkoła jazdy, czyli Raidy, a w zasadzie jeden z nich – Vault of Glass, pierwszy Raid jaki kiedykolwiek pojawił się w Destiny, będący zarazem póki co również najlepszym. Z premedytacją pomijam raid z dodatku The Dark Below, bo w zasadzie jedynym wyzwaniem w jego przypadku jest poradzenie sobie z gigantycznymi falami przeciwników, a same „zagadki” są banalne i bez polotu.

Vault of Glass natomiast wymaga ścisłej współpracy sześciu strażników. Tak, da się go ukończyć w mniejszym gronie, ale wymaga to sporej wprawy. Wracając jednak do konstrukcji raidu – już od samego początku stanowi on ciekawe wyzwanie, za które najlepiej zabrać się najpierw bez doświadczonego przewodnika, aby poczuć pracę włożoną w przygotowanie każdego z etapów – od otwarcia skarbca, po walkę z Atheonem.

Destiny

Nie zliczę ile godzin spędziłem w labiryncie Gorgonów, biegając między filarami, panikując i płacząc ze śmiechu nad „umiejętnościami” swoimi i całego zespołu. Tyle podejść do ostatniego bossa, kiedy nikt w całej grupie nie wie co robić z artefaktem tarczy i nie chce go brać. Raid to dziesiątki godzin spędzonych na ciekawej, wciągającej zabawie stanowiącej idealnie skrojone wyzwanie. Dodatkowo kompletnie mi było obojętne co dostanę po ukończeniu raidu, albo jakie bronie znajdę w skrzynkach po drodze – liczyła się i nadal liczy, niesamowita frajda jaką sprawia ogrywanie tak misternie przygotowanej misji.

Bardzo chciałbym, aby Vault of Glass był zdetronizowany przez to, co czeka nas w dodatku The Taken King, bo niestety Crota’s End szału nie robi.

Prison of Elders

Destiny

Dla tych, którzy uwielbiają tryb hordy, wraz z ostatnim dodatkiem – House of Wolves, przygotowano specjalną arenę – Prison of Elders, na której przyjdzie nam zmierzyć się z kolejnymi falami przeciwników. Choć może się to wydawać nudne na dłuższą metę, to każdy kolejny poziom trudności stanowi większe wyzwanie, a nagrody są jeszcze ciekawsze.

Rezultat taki sam jak w innych trybach – chciałem jeszcze poziom wyżej wykończyć, jeszcze jeden i jeszcze jeden. Padałem często, nawet bardzo często, ale zawsze miałem wrażenie, że ukończenie kolejnego etapu areny, kolejnego wyzwania to wyłącznie kwestia czasu, poprawienia drobnych błędów, doszlifowania taktyki… ostatecznie spędzając przed konsolą o wiele więcej godzin niż początkowo planowałem.

Oprócz nagród w postaci broni czy zbroi, jest jeszcze emblemat, shader i statek. Kolejny raz działa ten sam mechanizm – można w łatwy sposób pochwalić się, że udało nam się skończyć to wyzwanie na najwyższym poziomie trudności.

PvP, czy jak kto woli – The Crucible

Destiny

Rozpoczynając swoją przygodę z Destiny całkowicie ignorowałem ten tryb. Ograłem już PvP w tylu grach, że zwyczajnie pragnąłem odmiany, którą miało mi zapewnić zagrywanie się we wszelkie misje rozgrywane w kooperacji ze znajomymi. Pewnego dnia jednak postanowiłem dać szansę trybowi Crucible i … tak już zostało do dziś.

Choć mamy do czynienia z futurystyczną strzelanką, z kosmitami i laserami, to jednak mechanika PvP nie licząc „superów” i wysokich skoków, jest mocno osadzona w znanych nam realiach. Rozgrywka jest owszem, bardzo dynamiczna, ale nie wkrada się tu chaos znany z serii Call of Duty (a jakże widoczny w przypadku Call of Duty: Black Ops 3). Cały czas jestem w stanie ogarnąć co się dzieje, dopasować się i zareagować na sytuację.

Bungie zastosowało fajny patent, który świetnie balansuje rozgrywkę – otóż, obrażenia zadawane przez bronie są sprowadzane do jednej wartości, wiec dokładnie takie same obrażenia zadaje podstawowa broń jak i egzotyczna. Różnice są jedynie w dodatkowych perkach danej broni, ale w efekcie możecie spokojnie radzić sobie z wymiataczami nawet jeśli dopiero zaczynacie rozgrywkę. Nie, nie będzie to bezproblemowa zabawa, ale ma też efektu maksymalnego gnojenia nowych graczy. Dzięki temu zabiegowi mamy moim zdaniem idealny balans pomiędzy wyrównaniem szans, a uzyskaniem drobnej przewagi przez graczy mających rozwinięte postaci z ciekawym arsenałem.

O ile same pojedynki to już kwestia gustu – ja złapałem bakcyla i czerpię mnóstwo przyjemności z takiej rozgrywki, dodatkowo podsycanej wykonywaniem wspomnianych wyżej Bounties, o tyle warto również zwrócić uwagę, że i w tym aspekcie Bungie zastosowało prosty patent przykuwający graczy do gry.

Destiny

Od czasu do czasu pojawiają się nowe wydarzenia PvP – Iron Banner oraz wprowadzone w ostatnim dodatku Trials of Osiris. W obu przypadkach do zdobycia są jeszcze lepsze przedmioty, które nie tylko mają fajne statystyki czy perki, ale przede wszystkim unikalny wygląd, świadczący o tym, że reprezentujemy pewien poziom. Tak, niektóre zbroje, szczególnie te z Trials of Osiris, wymagają od nas wysokiego poziomu umiejętności i zdobycie ich to bardzo trudny i czasochłonny proces.

Powyższe wydarzenia nie są przeznaczone dla wszystkich, ale ich sporadyczna obecność i fakt, że są ograniczone czasowo, sprawiają, że wiele osób rzuca się na nie i stara się wbić jak najwięcej punktów i zdobyć jak najlepsze nagrody. Bardzo proste zabiegi czynią Iron Banner i Trials of Osiris pożądanymi przez największych wyjadaczy.

Nadal jeszcze nie udało mi się wbić ani maksymalnej rangi w Iron Bannerze, ani zdobyć choćby najniższej nagrody w Trials of Osiris, więc wiele godzin wyzwań jeszcze przede mną.

Momenty triumfu

Destiny

Kiedy już się wydawało, że pozostaje nam biernie czekać na premierę nowego dodatku, Bungie znów zaatakowało swoją najlepszą bronią – wyzwaniami. Niewielkim zapewne nakładem pracy przygotowano podsumowanie pierwszego roku w Destiny, jednocześnie pobudzając wszystkich do … uzupełnienia braków!

I tak oto zaczęło się kolejne polowanie na „żółte kółeczka” – a to ukończenie Raidów na wysokim poziomie trudności, a to wygranie 100 meczy w Crucible czy tak prozaiczne zadanie jak zebranie wszystkich 20 złotych skrzynek. Ten prosty zabieg sprawił, że ludzie znów mają „listę to-do” i limit czasowy, więc … biegają po planetach, szukają skrzynek z bezwartościowymi pierdołami, na gwałt przechodzą raidy i wykonują inne podpunkty.

Najwyraźniej czeka na nich super nagroda prawda? Otóż nie, szału nie ma – emblemacik. Serio, będzie można sobie pod nickiem ustawić ładny emblemat.

Ponownie jednak mamy do czynienia z czymś, co idealnie działa na pewną konkretną grupę osób – daje im coś do zrobienia, coś do „uzupełnienia” i „odhaczenia”, więc… biegam, robię (uff, zostały tylko 3 skrzynki).

Year One…

Destiny

Tak oto minął mi pierwszy rok z Destiny, choć byłem pewien, że przygoda skończy się szybciej. Doskwierająca wielu osobom powtarzalność absolutnie mi nie przeszkadzała, ale nie twierdzę że takowej nie ma. Ze względu na różne obowiązki nie mam czasu zagrywać się całymi dniami w ten czy inny tytuł, więc ilość zawartości oferowanej przez produkcję Bungie jest dla mnie „akurat”.

Niektóre z misji robię raz w miesiącu, bo akurat wypadają jako Nightfall. Część z nich zrobiłem tylko raz i nigdy do nich nie wróciłem, bo nie pojawiły się jako misje cotygodniowe. Czasem biegam po planetach wykonując misje patrolowe polegające na wybijaniu przeciwników i zbieram niebieskie różne materiały bo lubię…

Z mojej perspektywy Bungie przygotowało grę, która jest po prostu niesamowicie grywalna – mechanika strzelania, dopasowanie umiejętności i zróżnicowanie w stylu gry między trzema klasami – to wszystko składa się na wciągający dla mnie tytuł, dający satysfakcję z rozgrywki.

Quo Vadis Destiny

Destiny

Czy można jeszcze coś poprawić? Owszem, Destiny zawiera wiele mankamentów, nietrafionych decyzji i głupich systemów. Przez cały czas jednak developerzy aktywnie pracują nad tym tytułem i starają się go doszlifować, zarówno oferując nową zawartość jak i zmieniając różne systemy – m.in. balans broni czy ekonomię.

Patrząc na zmiany jakie wprowadził patch 2.0, przez ostatni rok wyciągnięto wiele wniosków i słuchano graczy. Trochę obawiam się czy gra nie zostanie zbytnio uproszczona, ale to pokaże już czas. Póki co patrzę z optymizmem w przyszłość i to, co Bungie zaprezentowało na trzech streamach poświęconych dodatkowi The Taken King bardzo do mnie przemawia.

Nadal ciężko jest mi przełknąć pigułkę w postaci 169zł za dodatek i uważam, że brak zniżki dla osób posiadających już poprzednie dodatki i „podstawkę” to wpadka, ale… dopóki DLC się nie pojawi i nie będę musiał wyłożyć tej sumy, będę się oszukiwał, że nie chcę grać w Taken King.

Bo przecież minął już rok od premiery… ktoś jeszcze gra w tego „balasa”?!?

P.S. Jeśli podobnie jak ja zagrywacie się nadal w ten tytuł, podzielcie się wrażeniami w komentarzach. Jestem bardzo ciekaw zarówno tych krytycznych spojrzeń jak i tych nieco bardziej przychylnych.