Destiny 2 – dzienniki Strażnika #1
Premiery Destiny 2 wyczekiwałem jak pies powrotu swojego właściciela do domu. Jadąc z pudełkiem w ręce do domu odliczałem kolejne skrzyżowania niecierpliwiąc się, a jednocześnie drżąc z ekscytacji. Kiedy jednak płyta znalazła się już w napędzie, a gra przywitała mnie krótkim wprowadzeniem, przepadłem i znów zostałem Strażnikiem.
No spoilers!
Nie licząc drobnych wzmianek o samym początku, omijam elementy fabularne aby ograniczyć spoilery i staram się skupić na samych zmianach w rozgrywce, które udało mi się zaobserwować. Choć pojawiają się planety, które odwiedziłem i jakieś informacje o tym co tam robiłem, całkowicie pomijam tło fabularne tych misji i ich wynik.
Right in the feels
Bungie doskonale wie jak uderzyć prosto w najmiększy punkt każdego strażnika, ścisnąć i sprawić, że wszelkie bolączki znikają, a pozostają jedynie dobre wspomnienia.
Ten drobny gest sprawił, że z uśmiechem na ustach przerzucałem kolejne kartki pamiętnika i wspomniałem te dobre czasy. Wiem, że to tylko taka zagrywka, żeby ściągnąć mnie znów do walki, ale hej – łykam to bez popity!
Nowa przygoda
Może i Grzegorz wysadził w powietrze wszystkie moje zabawki, ale na szczęście nie uszkodził mi mej pięknej facjaty. W rezultacie mogę ruszyć ku nieznanemu w pięknym, nienaruszonym stanie, który pamiętam. Oczywiście jak ktoś miał aparycję kartofla, to może sobie nieco swój wizerunek podszlifować, nic nie stoi na przeszkodzie. Pamiętajcie, bądźmy pięknymi Strażnikami przede wszystkim!
W kieszeni znalazłem też swoje stare emblematy. Znaczy tylko te wyjątkowe, jak np. ukończenie wszystkich wyzwań w pierwszym roku, więc niezwłocznie zamieniłem nowy, „generyczny emblemacik” na to cudeńko.
Pamiętacie tę niezbyt dobrze opowiedzianą historię? Tę sytuację kiedy zaczynaliście się wkręcać już w bycie kozakiem, w walkę z ciemnością, aż tu nagle prrrrrut i koniec?
No tym razem okazuje się, że historia, którą mi opowiadają jest o wiele ciekawsza. Nie tylko wiem już kim jest Grzegorz i ten jego Czerwony Legion, ale przede wszystkim babka z Sokołem nawet ze mną rozmawia!
Tak, zdaję sobie sprawę z tego, że znów ratuję galaktykę i ciężko tu mówić o jakiejś szczególnej innowacji, ale sposób narracji mi się spodobał do tego stopnia, że teraz to już nie tylko „zleconko za hajsik”, ale coś osobistego!
Poza tym, oprócz Hawkthorne miałem okazję poznać bliżej „starą gwardię” – m.in. Zavalę. Gość do tej pory wydawał mi się tępym mięśniakiem, ale to bardzo ciekawy facet, który zyskuje przy bliższym poznaniu. Mój ziomeczek to jednak zdecydowanie Cayde-6. Rozumiem się z nim bez słów!
No dobra, nie będę Wam zdradzał jak się to wszystko zaczyna, bo warto jednak samemu tego doświadczyć, dlatego teraz będziemy mieć… CIĘCIE!
Old Macdonald had a farm…
Nowa lokacja oferuje nam spokój i mnóstwo zieleni. Choć wizualnie nie wygląda nawet w 1/10 tak imponująco jak Wieża, to jako schronienie i punkt, w którym możemy odpocząć – spełnia swoją rolę.
Biorąc pod uwagę „presję otoczenia”, jako jeden z niewielu Strażników, który odzyskał moce, nie mogłem sobie pozwolić na zbyt długie przesiadywanie w jednym miejscu. Dosłownie po kilku chwilach Hawkthorne wraz ze swoim sokołem zaczęły mi gderać, że pora wyruszyć w drogę.
Pomyślałem sobie „No dobra, ale przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę. To przecież oczywiste! Wszyscy o tym wiedzą!”. Na nic zdało się jednak moje gderanie – wszystkie graty czekały już Devrim Kay.
Pakujemy graty, czas ruszyć w drogę!
Oprócz wyboru jednej z dostępnych planet, mamy również możliwość wyboru jednego z kilku punktów lądowania na danej planecie. Tym razem jednak nawigator posiada kilka dodatkowych bajerów, które znacznie usprawniają rozgrywkę.
Przede wszystkim Public events w końcu są zaznaczone na mapie i co więcej, mają podany dokładnie czas kiedy się rozpoczną! Koniec z otwieraniem specjalnej strony na tablecie – nawigator, klik klik i już lecimy rozłożyć na czynniki pierwsze wielkiego, kroczącego robota.
Zaznaczone są także wszystkie nowinki jak Lost Sectors, Adventures, ale tymi nowościami planuję się zająć nieco później. Dlaczego? No przecież nie będę łaził i szperał w jakichś jaskiniach jak Grzegorz planuje tutaj zrobić nam z tylnych części statków jesień średniowiecza prawda?
Gdzie jesteś wróbelku?
Zastanawiam się powoli czy nie zapisać się może na jakiś maraton, albo chociaż półmaraton. Dopóki nie wbiję magicznego poziomu 20 nie usłyszę ćwierkania mojego wróbelka. To oznacza niestety jedno – wszędzie, ale to absolutnie wszędzie trzeba biegać „z buta”.
Dzięki, dobrze że chociaż dostałem ten rozpadający się statek do podróży międzyplanetarnych. No ale wiadomo, ciężko byłoby rozkminić takie podróże „z buta” co? Łaskawcy…
Dobra, wiem że są punkty szybkiej podróży, ale co z tego jak nie można w takim wypadku podziwiać widoków?
European Dead Zone
Jak przystało na prawdziwego kozaka, wychyliłem nos zza muru i wybrałem się na zwiedzanie European Dead Zone. W końcu czekał na mnie Devrim. Nasłuchałem się trochę jak dobrym jest strzelcem, więc zdecydowanie nie chciałem ryzykować, że zachce mu się odgrywanie sceny z „Zemsty” Aleksandra Fredry. No wiecie… „Fiut z wiatrówki, Papkin leży”.
Ale nie o tym miałem… Devrim okazał się spoko gościem – pokazał mi na czym polegają Adventures, a także Lost Sectors, za co mu serdecznie podziękowałem i ruszyłem dalej. „Grzegorz czeka!” rzekłem i zebrałem swoje manatki.
Muszę przyznać, że European Dead Zone to kawał terenu i choć piękny, cieszy oko na każdym kroku, to jednak bez wróbelka można nabawić się pęcherzy. Na brak zajęć jednak nie można narzekać, jest do czego strzelać, jest co zwiedzać. Jak to z wakacjami w ładnym miejscu – napewno tu wrócę!
Titan
No, jako że gram Warlockiem (albo Czarownikiem, jak kto woli), to chodzi tutaj oczywiście o planetę. Wiele już w trakcie swoich przygód widziałem – od Księżyca, przez Venus, po imponujący statek Dreadnought, ale muszę przyznać, że Titan robi wrażenie swoją odmiennością.
Ktoś mógłby powiedzieć, że platforma wiertnicza na planecie składającej się głównie z wody to istnie klaustrofobiczne i nudne miejsce, ale powiadam Wam, że nic bardziej mylnego. Ilość korytarzy, zakamarków, różnych ciekawych miejsc – nie sposób się nudzić.
Oczywiście wspomniane platformy nieco ucierpiały jak Grzegorz przelatywał bokiem (chyba leciał Kadetem tera), ale nie było to nic, z czym by sobie nie poradziła garstka ocalałych z takim wspaniałym Strażnikiem na czele jak ja. Szybko więc przywróciłem zasilanie, naprawiłem co trzeba i już sobie ekipa dalej radzi. Nawet sam Zavala jakiś taki bardziej radosny.
– „Fajnie było, ale lecę dalej” – powiedziałem, poklepałem wielkiego, niebieskiego tytana po nieco sfatygowanym naramienniku i wskoczyłem do Sikorki Dekady.
Nessus
Kiedy pierwszy raz wylądowałem w tym miejscu miałem wrażenie, że ktoś tutaj mordował jednorożce. Mnóstwo jednorożców, które krwawiły tęczą. Muszę jednak przyznać, że tak bogata paleta kolorów cieszy oko i jakoś tak nastraja pozytywnie, choć pierwsza wizyta w tym miejscu do takowych nie należy.
Oprócz niezliczonych grup niezbyt przyjaznych Vexów i Fallenów, udało mi się także spotkać nowego przyjaciela, a raczej przyjaciółki. Failsafe, to tryskająca optymizmem i dobrym humorem SI, z którą jeszcze nie raz przyjdzie mi się spotkać i pogawędzić. Pewnym problemem może być jej przyjaciółka… Failsafe. Ta jest nieco bardziej zrzędząca i jakaś tak w ogóle niezadowolona z życia.
Wracając jednak do samej planety. Nessus to gigantyczne połacie teneru, pełne różnych zakamarków, jaskiń i sporej ilości dodatkowych zadań pobocznych. Skupiłem się co prawda głównie na zadaniu głównym jakie jest przede mną stawiane, ale bez wątpienia można tutaj spędzić wiele dni i nie nudzić się ani przez chwilę.
Tutaj skończyłem na obecną chwilę swoją przygodę, choć już otrzymałem zaproszenie na IO.
Loot
Już wiecie jak minął mi wieczór, więc czas rzucić okiem na to, co dobrego przyniosła ze sobą nowa wyprawa. Przede wszystkim skoro już Grzegorz rozdupcył mi w proch cały arsenał, z szerokim uśmiechem przyjąłem fakt, że skrzynki z łupami pojawiają się teraz o wiele częściej!
Praktycznie każda dodatkowa aktywność zwieńczona jest skrzynką z łupami. Już pomijam, że ogarnięcie tematu Public Eventu, Adventure czy Lost Sector. Często zdarza się, że na naszej drodze spotkamy jakiegoś bardziej dokokszonego przeciwnika – wiecie, duży, z żółtym paskiem, nazwijmy go dla porządku „Pan Ważniak”.
Otóż wyjaśnienie Panu Ważniakowi, że nieco przeszkadza nam swoją obecnością również skutkuje w pojawieniu się takie skrzyneczki z łupem. Tak, teraz mam jeszcze niski poziom, kiepski sprzęt, więc cieszę się jak dziecko z każdego nowego gadżetu.
Jak będzie dalej? Ciężko na obecną chwilę powiedzieć, ale poziom przedmiotów, które udało mi się znaleźć skalował się wraz ze wzrostem mojego poziomu doświadczenia.
Reputacja
Przy okazji wykonywania różnych zadań pobocznych na każdej z planet otrzymujemy w nagrodę specjalne żetony, które następnie oddajemy głównej postaci w danej lokacji – np. Zavali na Titanie, w zamian za reputację.
Osiągając kolejne poziomy, możemy liczyć na dodatkowe bronie i engramy. System analogiczny do tego, który sobie wymyślił Cryptarch (pamiętamy…) poprzednim razem.
Nowy podział broni
Jak każdy typowy Awoken, miałem swoje nawyki, ulubione bronie, przyzwyczajenia… a tymczasem okazało się, że absolutnie odpada taka koncepcja, że to było złe, wykwaterowywujemy tę planszę, nie ma tej planszy! Po kilku godzinach muszę jednak przyznać, że nowy podział broni mi pasuje i wydaje się być nawet bardziej logiczny niż poprzedni.
Z początku owszem, kręciłem nosem, marudziłem, wzdychałem, ale… potem nastąpił moment zwrotny. Zamiast narzekać, postanowiłem wykorzystać możliwości nowego systemu zgodnie z ich zamysłem. Kiedy więc szybko zdjąłem tarczę przeciwnika bronią energetyczną, a następnie skutecznie spacyfikowałem delikwenta bronią kinetyczną, zrozumiałem jak należy podchodzić do tematu.
Ustawienie na broni kinetycznej Pulse Rifle skutecznie pozwala mi walczyć na średnim dystansie, natomiast jeśli pojawia się przeciwnik – doskakuję i ściągam szybko tarczę Sidearmem z kategorii broni kinetycznych, a następnie odskakuję i znów ze średniego dystansu prowadzę ostrzał.
Nadal odrobinę kręcę nosem, że Shotguny, karabiny snajperskie i Fusion Rifles są w broniach specjalnych obok wyrzutni rakiet i granatników, ale jestem w stanie to zaakceptować, a z czasem zapewne i przywyknąć.
Modyfikatory, Shadery…
Tak na otarcie łez i złagodzenie nerwów, teraz możemy sobie nasze zabaweczki nieco dopieścić tak, aby jeszcze lepiej odpowiadały naszemu stylowi eliminacji „tych złych”. O ile shadery wnoszą jedynie nowe barwy do naszego szarego sprzętu, o tyle modyfikatory to już zupełnie inna zabawa.
Te pierwsze pozwolą nam zmodyfikować wygląd każdego elementu naszego ekwipunku z osobna, a nie tylko jeden kubeł farby na wszystko i koniec.
Natomiast modyfikatory, to już cięższy kaliber, bo dzięki nim możemy zmienić nieco charakterystykę naszej broni i ekwipunku. Dzięki podmianie jednego elementu np. nasza zbroja może pozwolić nam na przyjęcie nieco większej ilości obrażeń, bądź szybsze odnawianie zdrowia. Owszem, to nie jest tak, że ilość tych modyfikatorów jest nieograniczona, czy ich siła drastycznie wpływa na charakterystykę przedmiotu – zmiany te są raczej subtelne, ale zdecydowanie będą odczuwalne przy odpowiednim ich doborze w ramach całego naszego ekwipunku.
Ogniem i próżnią!
Dawno temu, zarówno ogniem jak i próżnią bawiłem się od małego. Co prawda uczyłem się takich bajerów jak rozszczepiane granaty czy wańka wstańka, ale dopiero zabawa w elektryka wymagała ode mnie przejścia jakiejś próby i na koniec chwycenia się piorunochronu w czasie burzy. Czy jakoś tak…
W każdym razie, teraz już nie ma tak lekko. Oj nie… „Chcesz mieć ogniste skrzydełka i miecz do pizgania płomieniami? To se idź, se przeżyj i se może będziesz miał”. Za każdym więc razem jak chciałem się nauczyć nowego rodzaju umiejętności, czekało mnie przedzieranie się przez hordy przeciwników. Myślicie, że będę narzekał? Oj zdecydowanie nie!
Ogarnięcie ognia nie było takie trudne, kilka szybkich wymierzonych w brzydkie falleńskiej mordeczki i już mogłem rozwijać się dalej.
Za to poznawania umiejętności prosto z Próżni, to było niesamowite przeżycie. Wszystko rozpoczęło się od znalezienia zniszczonego artefaktu mocy, który musiałem naładować energią wykonując kolejne zadania poboczne bądź główne, przy okazji pozbywając się kolejnych hord przeciwników.
Natępnie miałem okazję dowiedzieć się skąd wzięła się ta moc, ale także poznałem historię innych strażników nią dysponujących! To była fascynująca wycieczka do tajemniczego, wyjątkowego miejsca, zwieńczona możliwością dowolnego wyszalenia się nowymi umiejętnościami – jakimś trafem zawsze na koniec pojawia się grupka ochotników, a ja mając ciągle naładowanego „supera” mogłem rzucać fioletowymi kulami na lewo i prawo i podziwiać siane spustoszenie.
Nie mogę się już doczekać odkrycia elektryzującej, trzeciej gałęzi umiejętności.
To dopiero początek!
Za mną zaledwie ok. 10 godzin przygody. Wiele jeszcze do odkrycia, wiele do sprawdzenia, ale jedno już wiem – ciężko będzie się oderwać! Celowo ominąłem temat pojedynków w Crucible, bo to osobny i bardzo obszerny temat, ale możecie być pewni, że go nie zabraknie!
Tak, zdaję sobie sprawę, że pierwszy wpis do pamiętniczka wyszedł bardzo obszerny, ale stopień podjarania był tak wysoki, że nawet bez załadowanego supera byłem w stanie pluć ogniem z powietrza.
Pamiętniczku, do napisania! Strażnicy, do przeczytania! Grzegorz, PAMIĘTAJ WIDZIMY SIĘ NIEDŁUGO!
A.. tak na deser zostawię Wam jeszcze mały prezent – playlista ścieżki dźwiękowej, która cały czas rozbrzmiewa mi w hełmie jak kopię tyłki Fallenów czy innych szkodników.