Dzięki Porzuconym ponownie zakochałem się w Destiny 2 – recenzja
Nie jest żadną tajemnicą, że Destiny 2 bardzo przypadło mi do gustu. Spędziłem przy niej wiele dziesiątek godzin, ale niestety, nie skusiłem się na pierwsze dwa dodatki, po tym jak zebrały średnie opinie. Kiedy jednak zaczęto promowanie dodatku Porzuceni, moja uwaga ponownie zwróciła się ku tej produkcji. Nieco później nasza miłość znów rozkwitła i teraz przerodziła się w dojrzały związek.
Wybaczam Ci Ozyrysa i StrategOS
Forsaken poniekąd „w zestawie” ma poprzednie dwa dodatki, a dokładniej – wymaga ich posiadania. Postanowiłem więc powrócić do Destiny 2 jak należy i zamiast od razu podbijać level i rzucać się na nowy content, wybrałem się na Merkurego aby spotkać Ozyrysa.
Po ukończeniu tego dodatku, rzec że czulem niedosyt było by kłamstwem. Odczuwałem frustrację, bo po raz kolejny dało się zauważyć totalnie zmarnowany potencjał na coś o wiele ciekawszego. Szczególnie chodzi mi tutaj o Nieskończony Las, który aż prosi się o zaszycie w nim mnóstwa tajemnic, zakamarków i dorzucania kolejnych elementów.
Dodatkowo sam Merkury… eh, szkoda gadać – w zasadzie jedna mini lokacja no i ten nieszczęsny las. A te wszystkie super wydarzenia publiczne, o których tak trąbiono? No cóż, sam się przekonałem, że takie wydarzenie publiczne jest… dosłownie jedno. Choć przyznaję, że lokacje odwiedzane w trakcie osi fabularnej potrafiły wypalać swoim pięknem gałki oczne.
Nieco lepiej było w przypadku StrategOSa, który może i rozgrywał się znów na Marsie, a walczyliśmy w nim z Hive w nowej skórce, ale był nieco bardziej rozbudowany, dłuższy, ciekawszy i co najważniejsze – oferuje wciągający Protokół Eskalacji. Może i motyw trybu hordy jest oklepany jak koński zad po Wielkiej Pardubickiej, ale powtarzając go kilkadziesiąt razy aż do zdobycia wyczekiwanego przeze mnie IKELOS_SG_V1.0.1, nie nudziłem się i ani trochę nie miałem go dosyć.
Owszem, jeśli mamy już wysoki poziom światła, to przedmioty które tam znajdziemy będą za słabe, ale ich statystyki możemy łatwo podbić innymi przedmiotami.
Przyznaję, że w moim pędzie do Forsaken całkowicie pominąłem dwa Najazdy, które oferowały te dodatki. Koniecznie muszę je nadrobić, choćby w celu zaspokojenia zwykłej ludzkiej ciekawości.
Mając na uwadze powyższe, już na tym etapie miałem wbite ok. 10 godzin zabawy, a przecież jeszcze nie liznąłem nawet dania głównego, babrając się w przystawkach.
Cayde? CAYDE!
Po ukończeniu tych kampanii, niezwłocznie zabrałem się za kampanię z Porzuconych. Już od pierwszych chwil poczułem, że w końcu w Bungie zebrała się grupa ogarniętych ludzi i stworzyła historię nie tylko intrygującą, ale przede wszystkim angażującą. Szkoda, że niestety musiała ona kręcić się wokół śmierci ulubieńca znacznej większości Strażników, lecz cóż poradzić…
Wszystkie misje fabularne są ciekawie zaprojektowane i rzucają nas zarówno po dobrze znanych lokacjach, jak i zupełnie nowych. Bardzo ciekawie prezentuje się całkiem nowy obszar Splątanego Brzegu, znajdującego się na terenie Rafy. Fragmenty zniszczonych asteroid, splątane linami robią wrażenie, podobnie jak ukryte na początku Śniące Miasto.
Wracając jednak do samej kampanii – nie zabrakło również nowej rasy, Wzgardzonych, którzy wprowadzają tak bardzo potrzebny powiew świeżości do walki. Choć przeciwnicy ci nie są specjalnie wyszukani, a ich różnorodność dość ograniczona, stanowią miłą odskocznię od ciągłego ubijania Upadłych czy Cabali.
Elementem fabuły jest polowanie na Baronów Wzgardzonych, którzy uciekli z więzienia na Rafie. Twórcy zadbali jednak, aby każdy z nich stanowił diametralnie inne wyzwanie, co dodatkowo potęguje uczucie świeżości rozgrywki.
To wszystko jednak stanowi wyłącznie preludium do tego, co naprawdę przyszykowała dla nas ekipa Bungie.
Zmiany, zmiany, zmiany…
Przede wszystkim wprowadzono wyczekiwane przez fanów drobne poprawki i zmiany. Nieco „naprawiono” sloty broni, które wydawały mi się z początku fajnym, świeżym pomysłem, ale czas pokazał, że taka kategoryzacja się nie sprawdziła. Co prawda nadal nie jest to system z Destiny 1, ale jest dużo lepszy od tego co było w podstawowej wersji Destiny 2 i stanowi moim zdaniem idealny kompromis.
Bronie i pancerze
Zrezygnowano z modyfikacji broni, zamieniając cały ten system na coś w rodzaju „poziomów broni”. Części pancerza posiadają takich poziomów 5, natomiast bronie aż 10. Z czego ostatni wymaga od nas specjalnego mistrzowskiego ulepszenia, ale odwdzięcza się naprawdę solidnym ulepszeniem danej broni. Wraz z przywróceniem losowych perków na broniach legendarnych, można śmiało powiedzieć, że wróciło polowanie na tzw. god roll i optymalizację ekwipunku. Może nie każdego takie rzeczy bawią, ale dla mnie to dodatkowa „marchewka” przyciągająca do gry – w końcu nie krzywię się kiedy wypadnie po raz kolejny ta sama broń… no chyba, że jest to Przeprawa na skraj…
Nowe specjalizacje
Nasi strażnicy otrzymali nie tylko możliwość wbicia większych numerków – 50 dla poziomu i 600 dla światła, ale przede wszystkim trzy nowe specjalizacje dla każdej z klas. Pikuś? Nie do końca, bo odblokowanie każdej ze specjalizacji wymaga specjalnego przedmiotu. Owszem, pierwszy dostaniemy w toku zabawy fabularnej, ale już kolejne nie będą tak szybkie i proste do zdobycia.
Same specjalizacje, to kolejny, mocny zastrzyk świeżości. Tytan może być jeszcze bardziej ofensywny, Łowca jest w stanie wykonać w końcu atak obszarowy, a Czarownik-Parownik ma możliwość skutecznego wspierania swojego oddziału.
To pozwala na stosowanie zupełnie nowych taktyk w walce z maszkarami, a i w Tyglu wprowadziło to nieco zmian.
Engramy i wyzwania
Ilość aktywności w każdym tygodniu, a w zasadzie i w każdym dniu, potrafi przyprawić o zawrót głowy. Codzienne i cotygodniowe zlecenia, zarówno od mieszkańców Wieży jak i innych lokacji, znajdą Wam zajęcie na wiele godzin. Czasem są to takie błahostki jak zabicie odpowiedniej ilości przeciwników, tak po prostu, bądź wykonując salto i rzucając granatem przez prawe ramię, ale trafiają się i takie rodzynki jak polowanie na określony cel w galaktyce czy ciekawe, cotygodniowe wyzwania wstąpienia w Śniącym Mieście.
Część z tych zadań daje nam wyłącznie żetony reputacji, ale niektóre z nich nagradzają nas potężnym ekwipunkiem. Nie myślcie jednak, że dobicie choćby do 570 poziomu światła przyjdzie łatwo. Jeśli nie podchodzicie do tej gry maniakalnie, nie siedzicie z poradnikami i nie lecicie według schematu na 3 postaci, zdobycie poziomu światła pozwalającego iść na najazd zajmie dłuższą chwilę. Naprawdę dłuższą.
Śniące miasto
Tej lokacji chciałem poświęcić osobny rozdział, bo to tutaj właśnie spędzicie najwięcej czasu. Moim zdaniem jest to najładniejsza i najciekawsza lokacja jaka pojawiła się po premierze Destiny 2. Już same zadania od Petry Venj zapewniają sporo zabawy, podobnie jak dodatkowe misje, ale to nie wszystko co skrywa to miejsce.
Po wypiciu specjalnego napoju, Śniące Miasto pokazuje swoje mroczne oblicze, pozwalając nam przejść do wymiaru pochwyconych. To właśnie w nim mamy okazję wykonywać wyzwania wstąpienia, nagradzane ponownie – potężnym ekwipunkiem. Wyzwania te nie tylko wystawią na próbę nasze umiejętności walki, ale także naszą zwinność.
Innym, ważnym elementem tej lokacji, do którego będziemy regularnie wracać jest Ślepa Studnia. Na pierwszy rzut oka miejsce to jest bardzo zbliżone mechanikami do Protokołu Eskalacji, ale oferuje nie tylko o wiele większe wyzwanie, dostępne na kilku poziomach trudności, lecz również o wiele ciekawsze nagrody.
Tygiel, a w zasadzie Gambit
Zmiany wprowadzone w arsenale sprawiły, że również w Tyglu zmianie uległa tzw. meta. Ekwipunek walczących strażników jest o wiele bardziej zróżnicowany i choć owszem, jest kilka faworyzowanych broni, to jednak nie napotkałem się z jakimiś konkretnymi zestawami „gwarantującymi” wygraną.
Największą nowością jednak jest zupełnie nowy tryb – Gambit. W zasadzie jest to osobna gałąź Tygla, której zasady to kolejna dawka świeżości. Jest to bowiem mieszanka trybu PvP oraz PvE, w której absolutnie kluczowa jest współpraca całego zespołu. Owszem, zawsze uda się coś ugrać z losowymi strażnikami, ale jeśli mamy grupę, która wie co robi i się komunikuje – rozgrywka jest dużo przyjemniejsza.
Zasady i mechaniki są świetnie wyjaśnione w materiale wideo powyżej, natomiast sam tryb bardzo przypadł mi do gustu, mimo, że tutaj akurat da się odczuć nadmierną skuteczność Symulanta Snu. Mnie osobiście to nieszczególnie przeszkadza, ale rozumiem, że na wyższym poziomie rywalizacji może to irytować.
Sama rozgrywka w tym trybie dostarcza jednak porządnej dawki adrenaliny i zabawy, a dzięki swej konstrukcji oferuje również dużą dozę nieprzewidywalności. Nie raz byłem świadkiem sytuacji, kiedy zespół praktycznie skazany na przegraną odbijał się i kończył rundę zwycięstwem.
Endgame
Tak naprawdę, dopiero po ukończeniu kampanii Destiny 2 pokazuje nam swe prawdziwe oblicze. Choć fundamenty pozostały niezmienione, to ilość zdobień na ścianach, sufitach oraz nowe kondygnacje, czynią z obecnej wersji gry zupełnie nowe doświadczenie.
Na obecną chwilę w samym dodatku spędziłem ok. 60 godzin, a nie czuję się nawet odrobinę zmęczony czy zawiedzony brakiem zawartości. Myślę, że spokojnie czeka mnie jeszcze drugie tyle godzin zabawy minimum, a kto wie czy nie dużo dużo więcej.
Nadal pozostało mi jeszcze sporo światła do podbicia aby pójść na nowy najazd, a ekwipunek mam zapchany specjalnymi wyzwaniami i zadaniami na egzotyczne bronie. Do tego dochodzi misja specjalna, w której nagrodą jest wspaniały łuk…
Jeśli dorzucimy do tego cykliczne pojedynki w trybie Żelaznej Chorągwi oraz inne wydarzenia, to naprawdę nie trudno o argument za odpaleniem Destiny 2 i zanurzeniem się w ten świat na kilka kolejnych godzin.
Hardkory hardkorami, a co z Casualami?
To wbrew pozorom jest ważne pytanie. Większość gier MMO bądź „prawieMMO” wymaga od nas regularnego logowania, walki i wykonywania zadań, bo inaczej zostajemy z tyłu i zabawa przestaje mieć sens. Mam wrażenie, że Destiny 2 to złoty środek.
Hardkorowi gracze zawsze znajdą sobie coś do roboty, natomiast gracze casualowi wcale nie zostaną aż tak bardzo w tyle. Owszem, im więcej spędzamy w grze czasu, tym szybciej zobaczymy najazd czy zdobędziemy najpotężniejszy ekwipunek, ale nawet grając „z doskoku” czujemy, że robimy postępy i te wszystkie rzeczy stworzone z myślą o hardkorowych graczach są w naszym zasięgu.
O ile można było czuć zawód poprzednimi rozszerzeniami, bo umówmy się – Klątwa Ozyrysa i StrategOS nie były najwyższych lotów, o tyle Porzuceni jest dla Destiny 2 pewnego rodzaju odrodzeniem. Choć zagrałem w ten dodatek dzięki uprzejmości Activision, nie mam nawet cienia wątpliwości, że jeśli wkręciliście się w podstawkę Destiny 2, ale potem straciliście do tej gry zapał, to Porzuceni zafundują Wam świetny powrót i ponownie rozpalą w Was światło strażnika.
Recenzja powstała w oparciu o egzemplarz na PS4, który otrzymałem od firmy Kool Things.