Viking: Battle for Asgard – recenzja
Viking: Battle for Asgard leżało na półce z grami „do przejścia” bardzo długi czas i zbierał kurz. W momencie premiery gra otrzymała średnie noty, ale została mi polecona przez znajomego, a poza tym mam pewną słabość do gier ocenianych jako „średnie”. Jak wiec po prawie trzech latach prezentuje się „Viking”? Czy jest to jednak gra warta uwagi?
Historia
W grze wcielamy się w postać Skarina, wikinga który został ocalony przez Boginię Światła, Freyę aby pokonać siły ciemności Hel, które sieją spustoszenie na ziemi w celu stworzenia nowej Valhalli. Historia jest opowiedziane za pomocą dialogów, wizji które czasami Skarin miewa, oraz przerywników komiksowych. Historia nie jest odkrywcza i prawdę powiedziawszy jak na możliwości mitologii nordyckiej jest po prostu słaba. Z drugiej jednak strony gra jest typowym slasherem, więc i na fabułę przestajemy szybko zwracać uwagę.
Oprawa audiowizualna
Od premiery gry minęły już prawie trzy lata, a prezentuje się nadal nieźle. Co prawda nie może się ona równać z najnowszymi hitami, ale bez dwóch zdań przewyższa niejeden nowszy tytuł. Modele postaci i otoczenie są wykonane z duża dbałością o szczegóły. Od czasu do czasu podczas strać w których bierze udział większa ilość postaci gra potrafi nieco chrupnąć, ale biorąc pod uwagę ilość modeli jednocześnie znajdujących się na ekranie – nie jestem rozczarowany. „Viking” prezentuje się świetnie i w zasadzie ciężko jest się do oprawy wizualnej przyczepić, no może poza tym że żadna z postaci podczas dialogów nie porusza ustami, ale to jedynie drobny minus.
Dźwiękowo też jest całkiem przyjemnie, okrzyki bitewne, dzwięk miecza uderzającego o tarczę czy ćwiartowanego przeciwnika są całkiem przekonywujące. Głosy podłożone pod postacie są przyjemnie dobrane, a aktorzy przyłożyli się do swoich ról.
Rozgrywka
Dosyć już o mało znaczących pierdołach – czas na tzw. „mięso”. „Viking: Battle for Asgard” został podzielony na 3 wyspy. Na każdej z nich mamy do wykonania kilka zadań pobocznych zanim będziemy mogli przypuścić frontalny atak na twierdzę wroga. Do zadań tych zalicza się uwolnienie spod „okupacji” sił ciemności takich strategicznych punktów jak tartak, kamieniołom czy obozy wikingów. W dużej mierze sprowadza się to do odnalezienia w danym miejscu więzienia, gdzie są trzymani nasi sprzymierzeńcy i uwolnienia ich. Zadanie banalne w założeniu, ale jego wykonanie z czasem staje się coraz trudniejsze i o ile na pierwszej wyspie po prostu polega to na wskoczeniu w sam środek obozu i wycięciu w pień każdego przeciwnika, o tyle na ostatniej wyspie należy użyć już taktyki, zdejmować wrogów w odpowiedniej kolejności bo przewagę mają nie tylko ilościową ale również i jakościową. Po uwolnieniu wikingów w danym punkcie od czasu do czasu otrzymamy od ich przywódcy dodatkowe zadanie polegające np. na zabiciu zdrajcy, czy odnalezieniu jakiegoś przedmiotu.
Minusem takiej struktury niestety jest powtarzalność i w zasadzie gdyby nie zróżnicowani przeciwnicy, którzy wymagają odmiennych taktyk, oraz ciekawej konstrukcji obozowisk, gra byłaby do przesady przewidywalna i nudna, a tak powtarzalność jest całkiem skutecznie maskowana i nie jest to aż takie dramatyczne.
Każda z wysp jednak kończy się wielką bitwą, w której jak wspomniałem wcześniej, dokonujemy frontalnego ataku na obozowisko wroga. Wyglądają one niesamowicie! Kilkadziesiąt jednostek (a może nawet i kilkaset) każdej ze stron ścierających się w jednym momencie po prostu wyrwało mnie z butów. Każda bitwa jest podzielona na kilka etapów, z których każdy zawiera pewne cele konieczne do realizacji, choć w przeważnie sprowadza się to do zabicia wrogich szamanów, odpowiedzialnych za niekończące się fale wskrzeszanych przeciwników.
Wspomniałem już o kilku rodzajach przeciwników. Na początku spotykamy typowe „mięso armatnie”, ale później nie jest już tak łatwo – nasi przeciwnicy otrzymują tarcze, bądź uczą się blokowania naszych ciosów i kontrowania. Wprowadza to bardzo fajny element taktyki i owszem, każdego przeciwnika da się pokonać „sposobem”, ale jeśli w jednym starciu mamy do czynienia z kilkoma różnymi typami wrogów, to można się nieźle napocić. Lukrem na torcie są pojedynki z elitarnymi wojownikami, którzy są kilkukrotnie więksi niż typowy przeciwnik i dysponują kozackim mieczem wielkości naszego wikinga. Natomiast wisienką są bardzo widowiskowe walki z gigantami, którym sięgamy ledwo do kolana. Myślę, że w kwestii urozmaicenia walki nie ma na co narzekać, gdyż zwykłe klepanie po przyciskach po prostu się nie sprawdza i trzeba sporo pogłówkować.
Podczas eksploracji terenu znajdujemy multum monet, które możemy przeznaczyć na rozwijanie naszej postaci. Oprócz możliwości kupienia dodatkowego wyposażenia jak topory do rzucania czy wybuchowe mikstury, mamy również możliwość nauczenia Skarina nowych ataków na arenie. Pozornie kosmetyczne ulepszenia są niezbędne w przypadku najwyższego poziomu trudności. Możemy również rozwijać nasze umiejętności magiczne poprzez ulepszanie trzech znaków runicznych odpowiedzialnych za jeden z trzech kręgów – warto to robić, gdyż bardzo ułatwia to życie.
Minusy?
„Viking” to nie gra bez minusów. Największym z nich jest niestety kamera, która w trakcie walki w ciasnych jaskiniach bądź blisko ścian po prostu nie radzi sobie – bardzo często akcja była zasłaniana przez drzewo czy element skały a rezultat takiej sytuacji mógł być tylko jeden – śmierć. Drugim problemem jest przeskakiwanie przez przeszkody. Niestety nasz wiking nieco zbyt chętnie zabiera się do przeskakiwania przez różnego rodzaju płoty czy inne niskie przeszkody, co jest z jednej strony może i wygodne, ale z drugiej – nie ma oporów przed przeskoczeniem przez jedyny płot oddzielający nas od przepaści. Dla wielu osób problemem może być również powtarzalność zadań, ale nie jest to powtarzalność w stylu pierwszej części „Assassin’s Creed” a całkiem przyjemny system walki dodatkowo łagodzi ten efekt.
A więc? Warto?
Obecnie grę można dostać za śmieszne pieniądze – w granicach 40-50zł, więc nie ma nad czym się zastanawiać. Według mnie „Viking: Battle for Asgard” to dobra gra, której warto poświęcić czas. 50zł za grę, która mi starczyła na ok. 15 godzin, to więcej niż okazja. „Viking” to typowy slasher pokroju „Conana”, jednak mniej frustrująca z otwartym światem i lepszym systemem walki, a epickich rozmiarów batalie po prostu wyrywają z butów i sprawiają mnóstwo satysfakcji.