Asset 3

50 Cent: Blood on the Sand – recenzja

Andrzej Kała / 24.01.2011
komentarze: 0

W tym tygodniu udało mi się przebrnąć do końca „50 Cent: Blood on the sand”, dzięki czemu ilość gier odłożnych na tzw. „Pile of Shame” zmniejszyla się o sztukę. W związku z tym postanowiłem podzielić się z Wami wrażeniami, a zatem czas na parę słów na temat „50 Cent: Blood on the Sand”.

Zaczynamy jak zawsze od fabuły

Po ostatnim koncercie okazuje się, że oragnizator nagle nie ma kasy żeby wypłacić obiecane 10 milionów zielonych. Po odrobinie straszenia pokazuje wysadzaną diamentami czaszkę, którą 50 Cent ma przyjąć w ramach rekompensaty. Wszystko idzie gładko, aż wspomniana czaszka zostaje skradziona, a mocno podenerwowany raper postanawią ją odzyskać. Całość brzmi absurdalnie i właśnie taka jest . Mocno przesadzone „kozackie” teksty zamiast nadawać pseudo gangsterski klimat tworzą aurę parodii i ma się wrażenie, że całość jest robiona z przymrużeniem oka. Żeby było jeszcze zabawniej – dzięki temu całość fabuły jest do przełknięcia i nie razi.

Da się na to patrzeć i tego słuchać?

Mocno zaskoczyła mnie oprawa graficzna „50 Cent: Blood on the sand”. Jeśli przymkniemy oko na powtarzających się do bólu przeciwników, to otoczenia i modele postaci wykonane są całkiem przyjemnie i według mnie nie ustępują tym z „Gears of War”. Dużym plusem jest również fakt, że gra nie zwalnia ani nie chrupie nawet kiedy na ekranie sporo się dzieje. Otoczenie również zawiera sporo detali i wykonane jest bardzo przyzwoicie.

Przez cały czas towarzyszy nam w tle muzyka na którą składają się utwory autorstwa 50 Centa. Nie jest to być może wymarzony podkład muzyczny dla strzelanki, ale muszę przyznać że na swój sposób pasuje do klimatu gry. Głównym bohaterem oczywiście jest 50 Cent oraz kilku kolesi z jego ekipy – G Unit, więc chyba nie ma zaskoczenia w kwestii osób podkładających głosy pod postacie. Wyszło im to całkiem sprawnie, chociaż szału nie ma.

Przede wszystkim – da się w to grać?

Na początek powiem jedno – „50 Cent: Blood on the sand” to niedoceniona gra. Dlaczego? Przede wszystkim to kawał solidnej strzelaniny, która potrafi umilić kilka ładnych godzin. Owszem, można narzekać że występuje tam wspomniany raper, co nie wszystkim musi pasować, ale jeśli byśmy odjęli całą tą „joł” otoczkę to zostaje nam bardzo solidna strzelaninka z widokiem z perspektywy trzeciej osoby.

Arsenał podzielony został na cztery kategorie – od pistoletów, przez karabiny maszynowe, po wyrzutnie rakiet i jest na tyle szeroki, że każdy powinien znaleźć tutaj coś dla siebie. Dodatkowo otrzymujemy również dwa rodzaje granatów i koktajle mołotowa. Aby nie było jednak zbyt łatwo, kolejne, bardziej wypasione bronie musimy zakupić za gotówkę którą znajdujemy podczas gry. Oprócz zakupu broni mamy również możliwość zakupienia „obelg” (możemy obrzucić nimi zabitego przeciwnika) oraz nowych chwytów do walki wręcz. To raczej kosmetyczne dodatki, gdyż wspomniana „walka wręcz” to po prostu QTE, które możemy uruchomić gdy znajdujemy się blisko przeciwnika.

Przez całą rozgrywkę towarzyszy nam również partner z ekipy G-Unit ( Lloyd Banks, Tony Yayo lub Young Buck), którego wybieramy sobie na początku rozgrywki. Wybór poza kwestią kosmetyczną nie ma absolutnie żadnego znaczenia. W trakcie rozgrywki natkniemy się na kilka przeszkód, które będą wymagały współpracy aby je pokonać, ale nie jest to nic wyszukanego.

Poza tymi dwoma aspektami to po prostu klon „Gears of War”. W przeciwieństwie jednak do produkcji Epic Games „50 Cent: Blood on the sand” ma o wiele szybszą rozgrywkę – postacie poruszają się zwinnie, nie ma tego wrażenia ociężałości. System chowania się za przeszkodami działa bardzo sprawnie i o ile może czasem jest zbyt czuły, to jednak nigdy nie przeszkadza.

W trakcie siania spustoszenia jesteśmy nagradzani punktami za każdego zabitego przeciwnika – liczy się sposób w jaki go zabijemy: czy jest to granat, strzał w tułów, strzał w głowę, a może przy użyciu elementów otoczenia. Dodatkowo od czasu do czasu otrzymujemy dodatkowe zadania, które są ograniczone czasowo – np. w ciągu 20 sek. musimy wyeliminować wybiegających żołnierzy z RPG. Na koniec poziomu dostajemy „odznaczenia”, które następnie odblokowują nam dodatkowe materiały. Wydawać się to może głupie, ale nawet się nie zorientowałem jak starałem się wyciągnąć jak najlepszy wynik na każdym poziomie żeby dostać złote odznaczenie.

Podczas gry w „50 Cent: Blood on the sand” bankowo nie można narzekać na nudę. Mamy tutaj chyba wszystko czego można oczekiwać od takiej gry: szybkie tempo, pościgi samochodowe czy ostrzał z miniguna znajdującego się na pokładzie helikoptera. Przez cały czas rozgrywki nie miałem momentu zwątpienia ani nudy. Owszem, przeciwnicy pojawiają się „falami”, a miejsca ich pojawienia się są sygnalizowane przez napisy „danger”, ale w żaden sposób nie odejmuje to przyjemności.

Zatem jakie wady?

Największym problemem „50 Cent: Blood on the sand” jest … 50 Cent. Wiele osób nie jest w stanie go strawić, a co za tym idzie – nie da grze szansy. W sumie jedynymi bolączkami, który mi osobiście przeszkadzały to: zbyt mało punktów kontrolnych, co potrafiło momentami doprowadzić mnie do wrzenia oraz tryb kooperacji online, który sam w sobie jest ok ale posiada jeden mały mankament. Jeśli osoba, z którą właśnie gramy opuści rozgrywkę jesteśmy cofani do ostatniego punktu kontrolnego. To wraz z pierwszym minusem tworzy nienajlepszy obraz, dlatego nie polecam gry z losowymi osobami.

Kupić, nie kupić?

Gra teraz jest do kupienia za średnio 50zł. Jeśli jesteś w stanie przymknąć oko na postać głównego „bohatera” i tolerujesz jego muzykę to warto wysupłać te pieniądze gdyż w zamian otrzymujemy naprawdę niezłą strzelaninę która dostarczy kilka godzin przyjemnej rozgrywki. Nie jest ona może w żaden sposób innowacyjna ani nie zaskakuje pod względem fabularnym, ale to nadal kawał solidnej produkcji, która zasługuje przynajmniej na jedną szansę.