Asset 3

Ryse: Son of Rome – recenzja [PC]

Piotr Szychowski / 27.10.2014
komentarze: 0

Najnowsza produkcja studia Crytek to nie tylko gra witająca nową generację konsol, ale niejako exclusive dla jednego z dwóch głównych graczy tego starcia – Microsoftu. Oczywiście exclusive czasowy, o czym już od dziesiątego października mogą przekonać się posiadacze PCtów. Jednak, czy wszystkie platformy prowadzą do przysłowiowego Rzymu?

To nie pierwszy (i prawdopodobnie nie ostatni) przypadek, kiedy gra giganta z Redmond utrzymuje się na ich konsoli „tylko chwilę”, a potem trafia do reszty graczy za pośrednictwem komputerów osobistych. Znamy historie Dead Rising 3, czy niektórych gier spod znaku Fable. Zostawiając jednak politykę finansową i marketingową za sobą, warto raczej wspomnieć, iż komputerowe wersje spotykają się raczej z brakiem, niż faktyczną korzyścią płynącą z takiego przekonwertowania.

Jeśli szukacie więc odpowiedzi na pytanie, jak wypada Ryse: Son of Rome na PC w porównaniu z jego konsolowym odpowiednikiem – sorry, pomyliliście artykuły. Zważywszy bowiem na fakt, iż Xbox One jeszcze nie zagościł w moim domu, posiadam ten komfort opisania produkcji Cryteku z perspektywy gracza niezaznajomionego z tematem. Ma to oczywiście swoje plusy i minusy, ale nie oszukujmy się. Prawdopodobnie nikt, kto sięgnął po oryginalną grę, nie będzie PCtową wersją zainteresowany. I słusznie. Dziś będziemy rozpatrywać grę z perspektywy… no właśnie, gry. A nie konwersji. Zapraszam.

S.P.Q.R.

Gdyby chcieć w skrócie scharakteryzować, czym Ryse: Son of Rome jest, powiedziałbym, że niezwykle piękną (wizualnie), ciekawą i widowiskową historią o (w gruncie rzeczy tytułowym) legioniście Mariusie Titusie. Gra jest jak dobry film pokroju Gladiatora, najeżona efektami specjalnymi i mająca tę przewagę, że pozwala graczowi aktywnie brać udział w wydarzeniach na ekranie. Celowo zacząłem też od sklasyfikowania produkcji bardziej jako opowiedzianej historii, niż gry, ale o tym za chwilę.

Ryse: Son of Rome

Fabularnie zaskoczeń nie ma. Ryse oferuje dobrze nakreślony scenariusz, gdzie klasyczna opowieść o zdradzie i poszukiwaniu zemsty wspaniale współgra z niezwykle wyrazistymi postaciami (tylko ten nasz bohater taki niezbyt przekonujący) i zwrotami akcji. Całość podlana sosem z mocno stereotypowego zepsucia oraz hedonizmu starożytnej Romy, a że nie zabrakło nawet boskich interwencji – dostajemy rzymskie klimaty pełną gębą.

Mariusa poznajemy w momencie oblężenia Rzymu przez barbarzyńców. Jego poczynania doprowadzają do zamknięcia go razem z ówczesnym cesarzem rzymskim Neronem w tajemnej komnacie pod pałacem. To dopiero preludium dalszej zabawy, albowiem Marius rozpoczyna tam swoją opowieść „od początku”, a my aktywnie śledzimy kolejne wydarzenia z jego życia.

ROMA(NTIC) WAR

Zwodzący może być zatem zarówno tytuł gry, jak i wstęp. W grzej przyjdzie nam zwiedzić wiele różnorodnych lokacji, z bujnymi lasami Brytanii na czele (a wierzcie mi, jest co oglądać). Wiąże się to oczywiście z całą chmarą wrogów, których po drodze spotkamy i zostawimy (zazwyczaj martwych). Nie ma w tym żadnego zaskoczenia. Jak bardzo nie byłby Ryse piękny i wart oglądania, tak sama rozgrywka szlachtowaniem dziesiątek adwersarzy stoi. Będziemy więc siekać, bić i rąbać na kawałki (co nie zawsze jest tak banalne, jak się wydaje).

ryse-son-of-rome-pc

W teorii zasada pojedynków jest niezwykle przystępna. Ot, atak szybki, mocny, blok tarczą i uskok. Sporadycznie rzut pilą (włócznią) i szycie ze skorpiona (taka mobilna kusza sporych rozmiarów). Cała frajda polega jednak na tym, by nasze ciosy jak najefektowniej kończyć. Najwięcej też płynie z tego korzyści.

W krytycznym momencie, gdy nasz przeciwnik otrzyma odpowiednią liczbę obrażeń, nad jego głową pojawia się stosowna ikonka czaszki. W tym momencie odpalamy przycisk odpowiedzialny za egzekucję i bierzemy udział w szybkiej, i często intuicyjnej mini-grze polegającej na wciśnięciu sekwencji przycisków (odpowiadających za ciosy) we właściwej kombinacji oraz we właściwym rytmie. To zwykle kończy żywot naszego przeciwnika efektownie i definitywnie.

RYSE: Son of Rome

Egzekucji nie trzeba oczywiście stosować (to znaczy można zignorować ikonkę i po prostu „zaklikać” wroga na śmierć jednym przyciskiem), ale dają one dodatkowe korzyści w postaci regeneracji życia, czy dodatkowo zdobywanego doświadczenia. To ostatnie przydaje się, by nasz dzielny legionista Marius mógł się należycie rozwijać. Wśród umiejętności do odblokowania są mocniejsze ciosy, czy większa pojemność paska zdrowia.

I HERKULES DUPA…

Poza trybem fabularnym, produkcja oferuje nam multiplayer, choć raczej skłaniałbym się tu ku określeniu go dwuosobową kooperacją. Sieciowy moduł pozwala wcielić się w gladiatora gromiącego na arenie całe zastępy wrogów, zarówno w pojedynkę, jak i we wspomnianym co-opie. Choć wszystko dzieje się na terenie Koloseum, charakterystyka plansz zmienia się niemal za każdym razem („wystrojów lokacji” jest kilkanaście).

RYSE: Son of Rome

Rozgrywka sprowadza się tu do zabijania fal wrogów, przeplatanego wykonywaniem kolejnych, specyficznych i zależnych od planszy celów (na przykład uwolnienia ludzi zamkniętych w klatkach). Całość przypomina w istocie odgrywanie różnych sztuk w teatrze – jest tylko bardziej krwawe.

Może się to podobać, nasz heros szybko wskakuje na kolejne poziomy doświadczenia, a za zdobyte złoto kupuje dodatkowy oręż i wyposażenie. Nie brakuje też chętnych do zabawy (nie doświadczyłem osobiście dłuższego niż minuta czasu na wyszukanie kompana i załadowanie planszy), ale mimo wszystko mam wrażenie, iż jest to tylko dodatek do kampanii dla pojedynczego gracza.

SŁONECZNA ITALIA

Oprawa wizualna to coś, czego akurat w Ryse nie można pominąć, a wręcz przeciwnie – zasługuje na dosyć obszerny akapit. Gra prezentuje się kapitalnie i rewelacyjnie działa nawet na sprzęcie niższej klasy (choć wypruwa z komputerów ostatnie flaki). Optymalizacja również nie zawodzi, więc nawet, kiedy próbuje się bawić w Ryse: Son of Rome na średniej klasy laptopie (ograłem tak około połowę gry) to przy niższej rozdzielczości i mniejszej ilości detali nadal cieszy oko, zachowując swą płynność.

RYSE: Son of Rome

Zresztą, bardzo często ma się wrażenie, iż architektura Rzymu, czy bardziej naturalne lokacje są wręcz przerysowane i powalają swoim rozmachem oraz ogromem, a także dbałością o szczegóły. Podejrzewam, że to zabieg celowy – trochę taki barokowy styl w grach wideo. Crytek chce zawstydzić gracza przepychem i bogactwem, które zapewne szykuje nam cała nowa generacja. A jeśli moje gdybanie jest dalekie od prawdy… cóż, autorzy Crysisa tak czy inaczej przyzwyczaili nas do zwalającej z nóg oprawy.

ryse-son-of-rome

W tym miejscu warto na chwilę powrócić do dania głównego rozgrywki, czyli efektownych animacji walki, a szczególnie nad wyraz brutalnych sekwencji kończących. Cały system pojedynków, animacje, fizyka – to wszystko świetnie tu ze sobą współgra. Choć gra już od początku ujawnia większość swoich atutów, nie jest to bynajmniej wadą. Ciosy naszego bohatera są tak fajne, że chciałoby się je oglądać bez końca.

I TY BRUTUSIE?

W podsumowaniu chciałbym przede wszystkim odpowiedzieć na najczęściej słyszane przeze mnie zarzuty wobec tej gry. Zbytnia liniowość, monotonia i długość produkcji (a właściwie jej brak). Według mnie każdy z tych niechcianych elementów tu występuje, ale razem dają wypadkową tworzącą zgrabną całość. Coś, jak dwa minusy dające plus.

Ryse: Son of Rome

Owszem, gdyby gra była dłuższa, z pewnością powtarzający się i niezbyt trudny system walki mógłby opatrzyć się nawet najmniej wymagającym graczom. Podobnie mogłoby być z wartkością akcji i zbudowaną wokół rozgrywki historią. Liniowość, czy nawet miejscowa „korytarzowość” ogranicza co prawda swobodę, ale świetnie narzuca tempo i jakość narracji. W efekcie poczułem nudę akurat w momencie, gdy ujrzałem napisy końcowe – to chyba dobra rekomendacja.

Żeby jednak nie wyjść na osobę, która zaślepiona (choćby oprawą) nie potrafi dostrzec w produkcji żadnych wad, wskażę dwie, które najbardziej mnie irytowały. Pierwsza to bardzo mało zróżnicowana liczba wrogów. Choć ilość przewijających się przez ekran (tudzież nasze ostrze) przeciwników jest spora, to na palcach jednej ręki można wyliczyć jednostki wymagające odmiennej taktyki. Bossowie też nie są specjalnie upierdliwi.

RYSE: Son of Rome

Druga rzecz, która tak troszkę zubożyła mój odbiór całości to mało podatne na zniszczenia otoczenie. Nie, żebym chciał robić od razu z tej gry Battlefielda, ale jakoś dziwnie bolało mnie, kiedy mogłem stłuc stojące przy straganie porcelanowe dzbany, ale już wiklinowy kosz okazywał się całkowicie odporny na moje destrukcyjne zapędy.

AVE MARIUS

Ryse: Son of Rome mógłbym polecić w pierwszej kolejności tym, którzy mają dobry sprzęt, a nie planują zakupu Xboksa One. To oni prawdopodobnie będą czerpać największą radość z gry. Gdybym jednak miał osobiście wybrać, do której wersji usiąść, konsolowa byłaby chyba moim pierwszym wyborem.

Nie dlatego, że odrzuca mnie jakość konwersji, czy gorsze sterowanie (mówiłem na początku, że obędzie się bez takich porównań, a dla wyjaśnienia przechodziłem Ryse przy pomocy myszy i klawiatury). Po prostu fotel, wielki telewizor i „salonowa przestrzeń” bardziej pasują mi do klimatu epickiego dzieła interaktywno – filmowego, jakim Ryse zdaje się być.

Grę do testów udostępnił dystrybutor Ryse: Son of Rome w wersji PC.