Testowaliśmy betę Homefront. Jest źle!
Chyba jako jeden z nielicznych bardzo wierzyłem w nadchodzące Homefront: The Revolution. W 2011 grałem w „pierwszego” Homefronta i, pomimo licznych wad, ta gra przypadła mi do gustu. Wcielenie się w ruch oporu (co dla Polaków z dziedzictwem Armii Krajowej jest szczególnie znamienne) i to na terenie Stanów Jednoczonych (sic!), które przegrały wojnę (SIC!) to interesujące doznanie. Dlatego czekałem na Homefront: The Revolution. Rzuciłem się na betę jak Reksio na szynkę.
Pomimo „beta gate” o którym już pisaliśmy (w skrócie: robienie z ogólnodostępnego kodu do bety wielce limitowanego towaru) pobrałem na swoją konsolę grę i z niecierpliwością oczekiwałem na uruchomienie serwerów. Jak tylko ruszyły – wszedłem do gry. Wybrałem wygląd swojej postaci i zacząłem czekać, aż gra przydzieli nam współgraczy. Zaprezentowany fragment gry obejmował trzy mapy, które mieliśmy za zadanie przechodzić w coopie (zespoły do czterech graczy). Trzeba tylko czekać, aż matchmaking zadziała…
Czekałem i czekałem, a wrzucenie do gry nie następowało. Ale przymknę na to oko – pierwsze godziny bety, być może serwery jeszcze pustawe. W końcu wszedłem. Kiedy tylko moja postać pojawiła się w grze, z mojego gardła wyrwało się, wcale nie nieme: „o k*rwa!” Niestety nie był to okrzyk pozytywny.
Jest źle…
Ta gra jest szara i brzydka. Z jednej strony paskudna stylistyka gry – wszystko jest szare i zamglone, a z drugiej Homefront: The Revolution wygląda jak gra sprzed pięciu lat. Na Xboxie 360 grywałem w ładniejsze i bardziej dopracowane graficznie produkcje. Owszem, na ekranie cały czas widnieje napis „not final content”, ale premiera gry ma mieć miejsce w połowie maja. Zatem niewiele jest czasu, aby coś drastycznie poprawić czy zmienić. Zamiana tekstur na HD niewiele da. Lokacje w grze są po prostu brzydkie, szare i puste.
Minusem jest też pseudootwarta konstrukcja map. Wcielamy się w ruch oporu, jesteśmy w mniejszości i powinniśmy raczej unikać walki, albo mieć możliwość oskrzydlenia przeciwnika. W wielu przypadkach jest to jednak niemożliwe.O, możemy snajperem prowadzić ogień z dachu budynku, ale raczej dokładnie tam, gdzie przewidzieli twórcy.
Przeciwnicy nie mają wiele do zaoferowania. Ich inteligencja woła o pomstę do nieba i są w stanie wygrać tylko dzięki przewadze liczebnej. Koreańskie samochody pancerne z kolei rozwala się strzelając do nich kilkanaście razy z karabinu… Antyreklama Hyundaia?
Ale są jednak jakieś pozytywy?
Setting gry jest genialny. Pomyślcie – Ameryka która przegrała wojnę i jej terytorium jest pod okupacją. Brzmi nieźle! Grając mamy mało amunicji i to także czuć. Jak na partyzantów przystało, musimy zbierać naboje z pokonanych wrogów i znajdujemy np. 3 naboje do pistoletu. Nie da się zatem stać na dachu i pruć do przeciwników, bo 60 naboi w karabinie kończy się szybko. Jesteśmy w mniejszości, przeciwnik ma znaczną przewagę liczebną. Aż chciało by się trochę pokombinować…
Drużynowe granie także daje satysfakcję. Trzeba się wspierać, odwracać uwagę przeciwnika. Grając ze znajomymi – jest zabawa. Musimy zbierać apteczki, naboje nie podnoszą się same, tylko trzeba przeszukać przeciwników. To wszystko plusy. Ale zdecydowanie nie równoważą one minusów.
Podsumujmy
Beta w rzaden sposób nie zachęciła mnie do kupna gry (wszak teraz „bety” pełnią też funkcję dema). Bardzo czekałem na nowego Homefronta (nawet wygrzebałem z szafy grę Homefront z 2011 z chęcią przypomnienia jej sobie), ale niestety przedpremierowy „The Revolution” odstrasza. Oceniłbym ją łagodniej, gdyby zaprezentowana rozrywka pochodziła z jakiejś wersji early access. Tymczasem Homefront: The Revolution ma trafić do sklepów w maju tego roku. Zostały trzy miesiące do premiery. Czyli, znając cykl produkcyjny, twórcy mają jakieś półtora miesiąca do czasu wysłania gry do certyfikacji i do tłoczni. W tym czasie nie dadzą rady jej znacząco poprawić. Szkoda. Szykuje nam się niezły crap.