Recenzja Die for Valhalla! Na Odyna, ależ to dobre!
Choć Die for Valhalla opiera się o mitologię nordycką, to powstało tuż pod naszym nosem – w czeluściach poznańskiego studia Monster Couch. Cieszy mnie to podwójnie, bo dodatkowo tytuł ten przywołał bardzo miłe wspomnienia z czasów poprzedniej generacji konsol, gdzie zagrywałem się godzinami w Castle Crashers.
Nie bez powodu przywołuję tutaj produkcję studia Behemoth, bowiem Die for Valhalla to gra na pierwszy rzut oka bardzo podobna, ale posiadająca sporo indywidualnych cech, które wyróżniają ją na tle konkurencji.
Choć sam wątek fabularny Die for Valhalla nie jest specjalnie wyszukany – ot, znów musimy pokonać zło zagrażające naszemu światu, to napisane linie dialogowe są pełne świetnego humoru. Może i szybko przestałem zwracać uwagę na samą historię, ale przy okazji każdego przerywnika fabularnego otrzymywałem kolejną dawkę świetnych dialogów.
Nordycki beat’em up
Podstawowe założenia rozgrywki są proste i charakterystyczne dla tego gatunku – idziemy w prawo wycinając w pień wszystko, co stanie nam na drodze. Z systemem walki jest w stanie sobie poradzić każdy, gdyż w gruncie rzeczy ogranicza się do wciskania jednego z dwóch przycisków ataku i łączenia tych ataków w proste kombinacje.
Die for Valhalla posiada jednak drugie dno dla tych, którzy oczekują od takiej rozrywki czegoś więcej. Oprócz podstawowego ataku, nasi wikingowie posiadają również specjalną umiejętność – np. rozstawienie pułapki czy przyzwanie pomocy towarzyszy, w zależności od klasy postaci. Jest dostępny także unik oraz możliwość blokowania ciosów, choć nie wszystkich. To wręcz kwintesencja określenia „easy to learn, hard to master”.
Przeciwników, z którymi przyjdzie nam się zmierzyć jest kilkanaście rodzajów i choć widać w nich pewną powtarzalność, na brak wyzwań nie można narzekać. Wymagają odmiennej taktyki, atakują na różne sposoby, a „im dalej w las”, tym więcej się dzieje na ekranie. Łucznicy, potwory, pająki i wybuchające beczki – tak, to wszystko jest w staniej pojawić się na ekranie w jednej chwili.
Spotykamy też na swojej drodze „mini bossów”, którzy są mocno ulepszonymi wersjami zwykłych przeciwników. Taki upierdliwiec potrafi na przykład puszczać wybuchające bąki, posiadać wyjątkowo duży pasek życia i podpalać nas przy okazji zadania skutecznego ciosu.
Wisienką na tym obfitym torcie są jednak pojedynki z dużymi bossami, które oferują równie dużo frustracji jak i satysfakcji. Początkowe są bardzo proste, ale z czasem otrzymujemy coraz większe wyzwania, aż do całkowitego wypięcia wrotek przy okazji ostatniego pojedynku. To, co wtedy dzieje się na ekranie i co jest wymagane od nas jako gracza, trudno jest opisać słowami.
Będziesz umierał często… i to wcale nie jest takie złe
Naszą podstawową postacią jest młoda Walkiria, której najważniejszą umiejętnością jest możliwość przyzywania poległych Wikingów (stąd niezliczona ilość nagrobków, które mijamy w trakcie gry). Powinniśmy z niej korzystać cały czas, nie tylko dlatego, że w ten sposób zyskujemy dostęp do całego wachlarza nowych umiejętności, ale przede wszystkim dlatego, że te „powłoki” chronią naszą Walkirię. Kiedy zginie przyzwany przez nas Wiking, po prostu przyzywamy kolejnego, ale gdy zginie Walkiria – game over. O ile w przypadku normalnego poziomu trudności oznacza to rozpoczęcie misji od nowa, o tyle w trybie Rougelite oznacza to reset wszystkich postępów i rozpoczęcie zabawy od nowa.
W trakcie rozgrywki, z poległych wrogów otrzymujemy punkty chwały, które w przypadku Die for Valhalla są punktami doświadczenia naszej Walkirii. Dzięki nim możemy nie tylko zwiększać podstawowe cechy jak np. atak, czy żywotność, ale także odblokowywać dodatkowe perki. Tak skonstruowany system rozwoju postaci pozwala dopasować Walkirię do naszego stylu rozgrywki.
Nakładając na to różne klasy Wikingów – od Tarczownika, przez Berserkera po Łucznika, otrzymujemy całkiem mnogą ilość konfiguracji zabawy, a jeszcze na samym wierzchu tej opasłej mieszanki są klany Wikingów, oferujące dodatkową, charakterystyczną cechę przedstawicieli danego klanu jak np. zwiększona ilość punktów życia czy szybciej regenerująca się wytrzymałość.
Praktycznie do samego końca zabawy, Die for Valhalla oferuje nam coś nowego, świeżego, co odrobinę zmienia status quo rozgrywki i zachęca do eksperymentowania.
I jeszcze jeden i jeszcze raz…
Produkcja studia Monster Couch bardzo skutecznie wywoływała u mnie syndrom „jeszcze jednego poziomu”. Nawet jeśli poległem, to świadomość, że jeden etap to raptem 5 – 10 minut zabawy, sprawiała że próbowałem ponownie. Całościowo Die for Valhalla oferuje ok. 8 godzin zabawy w zwykłym trybie, a jeszcze zostaje tryb Roguelite czy pojedynki ze znajomymi.
Choć w pojedynkę gra dostarcza sporo frajdy, to skrzydła rozwija dopiero w trakcie zabawy ze znajomymi. Mieszanie kilku rodzajów Wikingów na polu walki, uzupełnianie się nawzajem różnymi umiejętnościami – dopiero wtedy rozgrywka nabiera prawdziwych rumieńców.
Przez całą grę natrafiłem na tylko jedną rzecz, która mnie irytowała, ale to element, którego generalnie nie toleruję w grach i w pojedynkach z bossami – regenerujące się zdrowie przeciwników. Niestety, wypchnięcie na nas kilku mniejszych przeciwników, mających cała wywrotkę punktów życia, a ich umiejętnością jest regeneracja życia bossa, z którym aktualnie walczymy, to coś, co momentalnie wywołuje u mnie Berserkera. Biorąc pod uwagę jednak całokształt produkcji, jestem w stanie to „przeboleć”.
Die for Valhalla!
Die for Valhalla to bardzo mocny debiut poznańskiego studia Monster Couch. To bardzo dobrze przemyślana i wykonana produkcja. To jeden z tych tytułów, w które należy zagrać, szczególnie jeśli macie w gronie znajomych kogoś do towarzyszenia w tej przygodzie. Wiele godzin świetnej zabawy są gwarantowane, a w cenie niespełna 50zł, trudno przejść obok tej produkcji obojętnie.
Recenzja powstała w oparciu o egzemplarz gry w wersji na PlayStation 4, który otrzymałem nieodpłatnie od twórców.